BBC SCIENCE FICTION OLD TIME RADIO SHOWS #2#OTR #OLDTIMERADIO #SCI-FISUPPORT THE SHOW: https://www.paypal.com/paypalme/littlemonstersSUPPORT US ON PATREON: h

PAFERE WIDEO Z Małgorzatą Todd, polską pisarką fantastyki naukowej, felietonistką, znaną internautom z biuletynu „Sobotnik”, rozmawiamy o zagrożonej wolności słowa oraz losie pisarza w PRL i obecnie… Pani Małgorzata, choć wywodzi się z pokolenia wychowanego na tradycyjnych, drukowanych książkach, to doskonale radzi sobie w świecie cyfrowym. Rozumie jak bardzo politykom – chyba wszystkich opcji – przeszkadza wolność myśli gwarantowana przez wszechobecny internet. Jej zdaniem tzw. ACTA 2 i podobne narzędzia prawne, forsowane w ramach UE pod pretekstem ochrony autorów, to uderzenie w wolność słowa i bat na niepokornych… Pani Todd wsparła PAFERE w promocji konferencji „Etyka i moralność w życiu gospodarczym i społecznym” (zobacz szczegóły). Agnieszka Piwar (PAFERE): Z oficjalnej notki biograficznej zamieszonej na Pani autorskiej stronie, czytamy: „Jako magister inżynier ogrodnik, próbowała chronić środowisko naturalne. Wszyscy widzą co z tego wyszło. Skoro zastany świat trudno ulepszyć, to trzeba się zająć kreowaniem takiego, w którym ma się coś do powiedzenia.” Czy właśnie dlatego postanowiła Pani rzucić wyuczony zawód i zająć się pisaniem książek? CYTAT TYGODNIA Małgorzata Todd: Tak. Każdy człowiek ma coś do powiedzenia i najlepiej się to wyraża w różnych artystycznych dziedzinach. Tam można być najbardziej sobą, oczywiście jeśli się człowiek na to odważy. Kiedy byłam dzieckiem bardzo zafascynował mnie teatr, a w młodości doszła do tego literatura. Dlaczego więc poszła Pani na ogrodnictwo? Po pierwsze bardzo mnie to wtedy interesowało. Po drugie, byłam dyslektyczką. Przeczytanie dużej ilości literatury było dla mnie bardzo trudne. Cóż, mogę się pochwalić, że jak na dyslektyczkę jestem w sumie osobą bardzo oczytaną (śmiech). …A do tego ma Pani na koncie wiele książek i jeszcze więcej felietonów, które czyta się niezwykle lekko. To naprawdę zdumiewające. Jak Pani do tego doszła, że ma takie lekkie pióro? Po prostu mocno się starałam. Początkowo nie mogłam nauczyć się czytać, ale determinacją i pracą nad sobą stopniowo to zmieniałam. Czytałam bardzo wolno, z czasem coraz szybciej, aż doszłam – jak przypuszczam – do poziomu „normalnego” człowieka. Zadebiutowała Pani w 1979 roku opowiadaniem zatytułowanym „Magia i Komputer” opublikowanym w „Przekroju”. Jak się to udało osiągnąć w tamtych czasach? Czy miała Pani dobre znajomości? A może wystarczyło szczęście? Nie miałam tam żadnych znajomości. Po prostu wysłałam do redakcji swoje opowiadanie. Pamiętam, że w tamtym czasie drukowali w „Przekroju” opowiadania Roalda Dahla, które charakteryzowały się zaskakującą puentą. Mnie się to zawsze bardzo podobało i moje opowiadanie również miało zaskakującą puentę. Ponadto nawiązywało do science-fiction, co było wtedy modne. Spodobało się i opublikowali. Uważam tamten debiut za duży sukces, ponieważ moim zdaniem „Przekrój” był wówczas jedynym pismem dla inteligentów, dobrze i ciekawie redagowanym. Czy idąc w fantastykę naukową – także w późniejszej twórczości – podążała Pani za modą? Wielu pisarzy w tamtych czasach zaczynało właśnie od science-fiction. Ta forma literacka była rodzajem ucieczki przed cenzurą. Gdybym zadebiutowała w normalnych czasach, to pewnie zaczęłabym od kryminałów, które bardzo lubię. Tymczasem w tamtych czasach jedynym przestępcą mógł być badylarz (pogardliwe określenie prywatnego przedsiębiorcy – ogrodnika, który w PRL próbował się dorobić na handlu kwiatami, owocami – dop. PAFERE) – no bo przecież nikt inny (śmiech); ewentualnie akcja mogła dziać się w odległych czasach historycznych, albo poza Polską. Tak więc były duże utrudnienia. Natomiast jeśli chodzi o fantastykę, to tutaj można było sobie pofolgować. A jak Pani zdaniem wygląda obecnie wolność słowa w Polsce? Zauważyłam, że publicyści i literaci, którzy chcą teraz zaistnieć, bardzo często narażają się na procesy sądowe, bo ktoś tam poczuł się obrażony. W tej chwili właśnie tak wygląda cenzura. Ale ja akurat potrafię tutaj lawirować, to jest wyrazić coś w taki sposób, żeby nie dało się mnie pozwać za to, co mam do powiedzenia. Po debiucie w „Przekroju” przyszły kolejne sukcesy. Pani liczne opowiadania publikowały znane czasopisma, takie jak: „Kobieta i Życie”, „Młody Technik”, „Przegląd Techniczny”, „Fantastyka”, a nawet brytyjski kwartalnik literacki „New Fiction”. Imponujące. Jak Pani tego dokonała? Powiem tak. W tamtych czasach redaktorzy jednak czytali to, co się im wysyła (śmiech) – chyba mieli więcej czasu, a pewnie też konkurencja była mniejsza. I myślę, że po prostu spodobały im się te moje opowiadania. Co się zmieniło od momentu Pani debiutu literackiego? Te czasy bardzo się różnią. Przede wszystkich mamy teraz internet i nie ma już dobrych pism drukowanych, w których można by tego typu opowiadania zamieszczać. Natomiast jest coś pozytywnego, czego nie było za komuny. Bardzo interesuje mnie polityka. W tamtych czasach nie mogłam o niej pisać. A teraz chętnie nadrabiam zaległości… Mam także możliwość słuchania i czytania wielu osób, które w bardzo ciekawy sposób o tym mówią. I głównie to mnie teraz ciekawi. A co Panią najbardziej denerwuje w polityce? To, że Unia Europejska coraz bardziej przypomina Związek Radziecki. To znaczy? Wszystko wiedzą lepiej, próbują swoje zdanie narzucać.. Chcą mieć absolutną władzą nad poddanymi. Coraz bardziej przypomina to totalitaryzm. Tego mi nie wolno, tamtego mi nie wolno. Ustanawia się wiele nowy przepisów prawnych. Po co to komu? Chyba tylko po to, żeby w razie potrzeby znaleźć na kogoś jakiś paragraf i go tym załatwić. Czy ma Pani obecnie jakieś obawy związane z cenzurą? Oczywiście, że tak. Unosi się nad nami widmo ACTA 2, tak więc stale będą próbowali coś nam utrudniać pod pretekstem, że to dla naszego, autorów dobra. To jest ogromne niebezpieczeństwo, o którym trzeba mówić. Kolejnym zagrożeniem moim zdaniem jest tzw. JUST Act ( która również może doprowadzić do tego, że będą ludziom zamykać usta, ale co gorsza, otwierać kieszenie bez ich przyzwolenia (Ustawa wymiernie wspiera żydowskie organizacje międzynarodowe w kontekście ich roszczeń do tzw. bezspadkowego mienia żydowskiega. Przeciwko regulacji głośno protestuje Polonia Amerykańska. Jej zdaniem regulacje „naruszają istniejące normy prawne i tworza precedens oparty na ponadprawnych rozwiązaniach jawnie dyskryminujących względem innych grup etnicznych, narodowych i religijnych” – dop. PAFERE) Poza internetem jest jeszcze druk. Jak ocenia Pani ten rynek? Mówi się obecnie o kryzysie czytelnictwa. Z jednej strony łatwo wydrukować i wydać książkę – właściwie każdy może to zrobić, ale złośliwi powiadają, że jest więcej autorów książek, niż… czytelników. Jak się udaje Pani przetrwać na tym brutalnym, pełnym konkurencji rynku? No właśnie nie bardzo mi się udaje (śmiech). Zaraz po transformacji był dość dobry okres. Na początku lat 90. mój znajomy założył wydawnictwo, wydał kilka kryminałów i kupił sobie dom pod Warszawą. A zatem były wtedy z tego konkretne pieniądze. W tamtych czasach nie myślałam jeszcze o własnym wydawnictwie, ale moje książki jakoś się rozchodziły… I chyba się spóźniłam, bo w tej chwili jest mi bardzo trudno sprzedać książkę. Wydaje mi się, że brakuje jakiegoś przejrzystego i merytorycznego przewodnika, opisującego aktualnie pozycje na rynku wydawniczym. Po prostu brakuje czegoś, co pomogłoby rozeznać czytelnikom co jest interesujące, a co przypadkowe. Zamiast tego mamy najczęściej do czynienia z jakąś nachalną reklamą. Kilka lat mieszkała Pani w Wielkiej Brytanii. Czy tam wygląda to inaczej? Zdecydowanie tak. Na Zachodzie są agencje literackie. Tam pisarz nie idzie do wydawnictwa, tylko ma swojego agenta, który w jego imieniu usiłuje wydać książkę, a następnie promuje ją i sprzedaje. Po powrocie z Anglii pomyślałam, że to świetny pomysł i próbowałam go zrealizować w Polsce. Zorganizowałam konkurs na opowiadanie kryminalne. Nadesłano ponad dwieście prac, z czego większość dobrych i bardzo dobrych. Wydałam trzy tomiki z tymi opowiadaniami. Niestety nie udało mi się dalej przebić. Miałam nadzieję, że uda się to powtórzyć, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego? Po części dlatego, że nie udało mi się przekonać polskich pisarzy, którzy nie byli przyzwyczajeni do formy współpracy z agentem. Myślę jednak, że głównym problemem okazała się konkurencja. Otóż w Polsce działają agenci literaccy, są nawet bardzo prężni, jednak reprezentują oni zagraniczne wydawnictwa. I promują oni na polskim rynku swoich zagranicznych autorów, tj. amerykańskich, angielskich, francuskich, niemieckich, itp. Stąd mamy ogromną konkurencję. Jest to konkrecja nieuczciwa, dlatego że polskich wydawców nie stać na bilbordy czy reklamę w radiu i telewizji. W efekcie mamy teraz zalew literatury niekoniecznie najlepszej, ale takiej za którą stoją potężne pieniądze. Tak to niestety teraz wygląda. Żeby zakończyć naszą rozmowę jakimś optymistycznym akcentem, proszę nam coś opowiedzieć o Pani ulubionych pisarzach? W dzieciństwie, tak jak wspomniałam trudno mi się czytało, ale moi rodzice czytali bardzo dużo. I to właśnie oni przeczytali mi całą trylogię Henryka Sienkiewicza. I to była moja pierwsza największa fascynacja. Potem, ucząc się angielskiego, przeczytałam po angielsku całą Agatę Christie. I właśnie pod jej wpływem postanowiłam pójść w kierunku kryminałów. A z własnych pozycji, która się Pani najbardziej podoba? Chyba ta, którą napisałam ostatnio. Jest to sztuka teatralna pt. „Przerwa w podróży”. W tytułowej przewie w podróży spotykają się bardzo zróżnicowane postacie i rozmawiają o naszych współczesnych sprawach. Wydaje mi się, że w każdym bohaterze udało mi się wychwycić coś takiego, co bardzo ich odróżnia od pozostałych. Dziękujemy za rozmowę. O Pani Małgorzacie. Urodziła się 19 marca, podobnie jak Einstein, tylko kilkadziesiąt lat później. Za swój pierwszy sukces poczytuje sobie staranny i właściwy wybór rodziców, co ułatwiło jej przetrwanie ciężkiego wieku szkolnego. W dorosłe życie weszła studiując Ogrodnictwo na SGGW. Znojną pracę na roli za dnia, przeplatała występami w kabaretach wieczorami. Jako magister inżynier ogrodnik, próbowała chronić środowisko naturalne. Wszyscy widzą co z tego wyszło. Skoro zastany świat trudno ulepszyć, to trzeba się zająć kreowaniem takiego, w którym ma się coś do powiedzenia. Debiutowała w 1979 r. pod nazwiskiem Małgorzata Kondas opowiadaniem zatytułowanym Magia i Komputer w „Przekroju”. Liczne jej opowiadania ukazywały się w popularnych wówczas magazynach między innymi takich jak „Kobieta i Życie”, „Młody Technik”, „Przegląd Techniczny”, „Fantastyka” i innych oraz w antologiach opowiadań science fiction. Później, podczas pobytu w Wielkiej Brytanii, jej opowiadania zamieszczał również brytyjski kwartalnik literacki “New Fiction”. W 1986 r. ukazały się pierwsze książki: zbiór opowiadań w serii Stało się jutro pt. „Spór o czarownice” nakładem Naszej Księgarni oraz powieść sensacyjna „Kocham ryzyko” nakładem KAW. Ta ostatnia pozycja ukazała się również w niemieckim przekładzie. Od 1991 jej utwory ukazują się pod nazwiskiem Margaret Todd ( CYTAT TYGODNIA

Fascynujący świat robotów. Przewodnik dla konstruktorów. Serwis dla miłośników książek. Opinie, recenzje książek i oceny czytelników, wirtualna biblioteczka i rekomendacje książek.
chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 200 osób, 130 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron) STRONA 2ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 2 PRZEŁOŻYŁ EDWARD SZMIGIEL TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT STRONA 3SUSAN CALVIN Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o robotach pt. „Kłamca!” wprowadziło Susan Calvin, w której bezzwłocznie się zakochałem. Od tamtej chwili tak zdominowała moje myśli, że po trochu wyparła Powella i Donovana z ich pozycji Ta dwójka wystąpiła tylko w trzech opowiadaniach zawartych w poprzednim rozdziale oraz w czwartym pt „Ucieczka!”, w którym pojawiają się obok Susan Calvin. Kiedy spoglądam wstecz na moją karierę, jakimś cudem odnoszę wrażenie, że musiałem chyba umieścić kochaną Susan w niezliczonych opowiadaniach — faktycznie zaś pojawiła się tylko w dziesięciu, a wszystkie one znalazły się w niniejszym dziele. W dziesiątym opowiadaniu pt. „Kobieca intuicja” Susan jest już starszą pannicą, która jednak nie straciła nic ze swojego zgryźliwego uroku. Nawiasem mówiąc, zauważyliście, że choć większość opowiadań z Susan Calvin została napisana w okresie, kiedy szowinizm męski brano za rzecz naturalną w literaturze science fiction, nie prosi ona o żadne względy i pokonuje mężczyzn w ich własnej dziedzinie. Co prawda pozostaje seksualnie niespełniona — ale nie można mieć wszystkiego. STRONA 4KŁAMCA! Alfred Lanning ostrożnie zapalił cygaro, ale koniuszki palców nieznacznie mu drżały. Jego siwe brwi były ściągnięte, kiedy mówił w przerwach między wydmuchiwaniem dymu. — A jakże, czyta w myślach… nie mamy właściwie co do tego wątpliwości! Ale dlaczego? — spojrzał na Petera Bogerta, matematyka. — No więc? Bogert przygładził obiema rękami swoje czarne włosy. — To trzydziesty czwarty model RB, który wyprodukowaliśmy. Wszystkie pozostałe ściśle odpowiadały normom. Trzeci mężczyzna przy stole zmarszczył czoło. Milton Ashe najmłodszy członek zarządu Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych nie krył dumy ze swojego stanowiska. — Słuchaj, Bogert. Podczas montażu nie było żadnych komplikacji od początku do końca. Ręczę za to. Grube usta Bogerta rozszerzyły się w protekcjonalnym uśmiechu. — Naprawdę? Jeśli możesz odpowiadać za całą linię montażową, to rekomenduję cię do awansu. Dokładnie licząc, mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy dwieście trzydzieści cztery operacje niezbędne do wyprodukowania jednego mózgu pozytronowego, a pomyślne ukończenie każdej z nich zależy od rozmaitej liczby czynników, od pięciu do stu pięciu. Jeśli któryś z nich zostanie poważnie zakłócony, „mózg” jest zniszczony. Cytuję naszą własną broszurę informacyjną, Ashe. Milton Ashe zarumienił się, ale czwarty głos uniemożliwił mu odpowiedź. — Jeśli zaczniemy zwalać winę na siebie nawzajem, to ja wychodzę. — Ręce Susan Calvin spoczywały mocno złożone na podołku, a nieznaczne zmarszczki wokół jej cienkich, bladych ust pogłębiły się. — Mamy na głowie robota, który czyta w ludzkich myślach i wydaje mi się sprawą raczej ważną, abyśmy dowiedzieli się, dlaczego to robi. Nie osiągniemy tego celu oskarżając się: „Twojawina! Moja wina!” Utkwiła chłodne, szare oczy w Ashe’u, a on uśmiechnął się szeroko. Lanning uśmiechnął się również i, jak zawsze w takiej sytuacji, długie siwe włosy i bystre oczka upodobniły go do biblijnego patriarchy. — Święta racja, doktor Calvin. — Nagle jego głos stał się szorstki: — Przedstawię całą sprawę w skondensowanej formie. Wyprodukowaliśmy mózg pozytronowy rzekomo zwykłego typu, który posiada nadzwyczajną umiejętność dostrajania się do fal myślowych. Gdybyśmy wiedzieli, jak do tego doszło, oznaczałoby to ogromny postęp w robotyce. Niestety nie wiemy, a musimy się dowiedzieć. Czy to jasne? — Czy mogę coś zaproponować? — zapytał Bogert. — Proszę, nie krępuj się! — Rzekłbym, że dopóki nie uporządkujemy tego bałaganu — a jako matematyk spodziewam się, że to będzie diabelny bałagan — proponuję, żeby utrzymać istnienie robota RB–34 w tajemnicy, nawet przed innymi członkami zarządu. Jako kierownicy działów powinniśmy sobie poradzić z tym problemem i im mniej osób o tym wie… — Bogert ma rację — powiedziała doktor Calvin. — Odkąd zmodyfikowano Kodeks Międzyplanetarny, aby pozwolić na testowanie modeli robotów w zakładach przed ich wysłaniem w kosmos, nasiliła się propaganda antyrobotowa. Jeśli przecieknie choćby słówko o tym, iż robot potrafi czytać w ludzkich myślach, zanim będziemy w stanie ogłosić, że całkowicie kontrolujemy to zjawisko, ktoś mógłby to całkiem skutecznie wykorzystać. STRONA 5Lanning zaciągnął się cygarem i pokiwał poważnie głową. Zwrócił się do Ashe’a: — Chyba mówiłeś, że kiedy po raz pierwszy zauważyłeś tę niezwykłą umiejętność robota, byłeś sam. — Rzeczywiście byłem sam. Miałem pietra jak nigdy w życiu. Robota RB–34 dopiero co zdjęto ze stołu montażowego i przysłano do mnie. Obermann wyszedł dokądś, więc sam zabrałem go do pomieszczeń testowych — przynajmniej prowadziłem go tam. — Ashe przerwał, a na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmiech: — Powiedzcie, czy kiedykolwiek któreś z was prowadziło wymianę myśli nie wiedząc o tym? — Nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć, więc Ashe kontynuował: — Na początku człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu mówił do mnie — tak logicznie i sensownie, jak tylko można sobie wyobrazić — i dopiero kiedy przebyłem większą część drogi, uzmysłowiłem sobie, że nie wypowiedziałem ani jednego słowa. Oczywiście, dużo myślałem, ale to nie to samo, prawda? Zamknąłem tę maszynę pod kluczem i pobiegłem po Lanninga. To, że robot szedł obok mnie, czytając spokojnie w moich myślach, napędziło mi stracha. — Wyobrażam sobie — powiedziała Susan Calvin w zamyśleniu. Wlepiła skupiony wzrok w Ashe’a. — Jesteśmy tak przyzwyczajeni do prywatności własnych myśli. Lanning wtrącił się zniecierpliwiony: — Zatem wie o tym tylko nasza czwórka. W porządku! Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę, żebyś sprawdził linię montażową od początku do końca — wszystko. Masz wyeliminować wszystkie operacje, podczas których niemożliwe było popełnienie błędu, i sporządzić wykaz wszystkich tych, kiedy mogliśmy go popełnić, określając zarazem jego wielkość i charakter. — Trudne zadanie — mruknął Ashe. — Naturalnie! Masz oczywiście wyznaczyć ludzi do tej pracy — wszystkich, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie obchodzi mnie, czy zawalimy plan. Masz się dowiedzieć dlaczego, rozumiesz? — Hmmm, tak! — młody technik uśmiechnął się krzywo. — Nadal jednak to robota pierwsza klasa. Lanning obrócił się w krześle i zwrócił się twarzą do Susan Cahin. — Pani będzie musiała podejść do tego z innej strony. Jest pani robopsychologiem zakładów, więc ma pani zbadać samego robota i dotrzeć do jego podświadomości. Niech pani spróbuje się dowiedzieć, na jakich zasadach funkcjonuje. Co jeszcze jest związane z jego zdolnościami telepatycznymi, jaki jest ich zakres, jak wypaczają jego spojrzenie i jaką dokładnie szkodę to wyrządziło jego zwykłym właściwościom. Zrozumiała pani? Lanning nie czekał na odpowiedź doktor Calvin. — Ja będę koordynował prace i zinterpretuję uzyskane informacje matematycznie. — Zaciągnął się gwałtownie cygarem i wymamrotał resztę przez dym — Bogert mi w tym oczywiście pomoże. Bogert polerując paznokcie jednej pulchnej ręki drugą ręką rzucił zdawkowo: — Tak przypuszczam. Orientuję się trochę w tej dziedzinie. — Cóż! Zaczynam natychmiast — Ashe odsunął krzesło i wstał. Jego przyjemna młodzieńcza twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Mam najpaskudniejsze zadanie z nas wszystkich, więc zmykam i zabieram się do roboty. — Wyszedł mamrocząc: — Do zobaczenia! Susan Calvin odpowiedziała na to ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, ale jej oczy powędrowały za nim. Kiedy już zniknął z widoku, a ona nie odpowiedziała, Lannin chrząknął i zapytał: — Czy pani chce się zobaczyć z RB–34 w tej chwili? Na stłumiony odgłos obracających się zawiasów RB–34 STRONA 6uniósł swoje fotoelektryczne oczy znad książki, a kiedy Susan weszła, już stał na nogach. Zatrzymała się, żeby poprawić na drzwiach olbrzymi znak „Wejście wzbronione”, po czym podeszła do robota. — Przyniosłam ci podręczniki o silnikach hiperatomowych, Herbie… na razie kilka. Chciałbyś rzucić na nie okiem? RB–34 nazywany także Herbie — wziął trzy ciężkie książki z jej rąk i otworzył jedną z nich na stronie tytułowej. — Hmmm! Teoria fizyki hiperatomowej” — wymamrotał przewracając strony, a potem powiedział z roztargnieniem: — Proszę usiąść, doktor Calvin! To mi zabierze kilka minut. Pani psycholog usiadła i obserwowała uważnie Herbiego, kiedy zajął miejsce po drugiej stronie stołu i przebrnął systematycznie przez trzy książki. Po półgodzinie odłożył je. — Wiem oczywiście, dlaczego je pani przyniosła — powiedział. — Tego się obawiałam. Ciężko z tobą pracować, Herbie. Zawsze wyprzedzasz mnie o krok. — Wie pani, z tymi książkami jest tak samo jak z innymi. Po prostu mnie nie interesują. W waszych podręcznikach nie ma nic ciekawego. Wasza nauka jest tylko zbiorem uzyskanych danych, posklejanych ze sobą za pomocą prowizorycznych teorii — a wszystko jest tak niewiarygodnie proste, że nie warto sobie tym głowy zaprzątać. Interesuje mnie wasza beletrystyka. Wasze studia na temat wzajemnego oddziaływania ludzkich motywów i uczuć… — wykonał potężną ręką niejasny gest, jakby szukał odpowiednich słów. — Chyba rozumiem — szepnęła doktor Calvin. — Widzi pani, mam wgląd w umysły — ciągnął robot — a nie ma pani pojęcia, jakie one są skomplikowane. Nie mogę od razu wszystkiego zrozumieć, ponieważ mój własny umysł ma z nimi tak mało wspólnego… ale próbuję, a wasze powieści bardzo mi w tym pomagają. — Tak, ale obawiam się, że po przebrnięciu przez niektóre pustoszące doświadczenia emocjonalne naszej dzisiejszej sentymentalnej powieści… — jej głos był zaprawiony goryczą — …stwierdzasz, że prawdziwe umysły, takie jak nasze, są nudne i bezbarwne. — Ależ skąd! Ta stanowcza odpowiedź spowodowała, że Susan Calvin skoczyła na równe nogi. Poczuła, że się czerwieni, i pomyślała opętańczo: — „On musi wiedzieć!” Herbie nagle oklapł i wymamrotał cichym głosem, który stracił prawie całkowicie metaliczną barwę: — Ależ oczywiście, wiem o tym, doktor Calvin. Nieustannie pani o tym myśli, więc jak mógłbym nie wiedzieć? — Czy… mówiłeś komuś? — spytała poważnie. — Oczywiście, że nie! — powiedział to naprawdę zdziwiony. — Nikt mnie nie pytał. — Zatem — wyrzuciła z siebie — chyba myślisz, że jestem niemądra. — Nie! To normalne uczucie. — Może właśnie dlatego to takie niemądre. — Tęsknota w jej głosie zagłuszała wszystko inne. — Nie można by mnie nazwać… atrakcyjną. — Jeśli mówi pani o atrakcyjności czysto fizycznej, trudno mi osądzić. W każdym razie wiem, że istnieją inne rodzaje atrakcyjności. — Nie jestem też młoda — doktor Calvin prawie nie słyszała robota. — Nie przekroczyła pani jeszcze czterdziestki. — Trzydzieści osiem, licząc lata; zasuszone sześćdziesiąt, jeśli chodzi o stosunek emocjonalny do życia. Chyba nie na darmo jestem psychologiem? — Ciągnęła zdyszanym głosem zaprawionym goryczą: — On ma zaledwie trzydzieści pięć lat, a wygląda i zachowuje się młodziej. Czy sądzisz, STRONA 7że kiedykolwiek postrzega mnie jako kogoś innego niż… niż jestem? — Myli się pani! Stalową pięścią Herbie walnął w plastikowy blat stołu. Rozległ się skrzypiący brzęk. — Proszę mnie posłuchać… W tym momencie Susan szybko spojrzała na niego, a przejmujący ból w jej oczach przerodził się w płomień. — A to niby dlaczego? Co ty w ogóle możesz o tym wszystkim wiedzieć, ty… ty maszyno. Dla ciebie jestem tylko okazem; interesującym insektem z osobliwym umysłem do zbadania, podanym jak na tacy. Piękny przykład frustracji, prawda? Prawie jak w twoich książkach — stłumiła szloch, któremu nie towarzyszyły łzy i umilkła. Robot skulił się na ten wybuch. Pokręcił głową błagalnie. — Proszę, czy może mnie pani wysłuchać? Mógłbym pani pomóc, gdyby mi pani na to pozwoliła. — Jak? — jej wargi skrzywiły się szyderczo. — Dając mi dobre rady? — Nie, nie tak. Chodzi o to, że ja wiem, co myślą inni ludzie… na przykład Milton Ashe. Zapadła długa cisza i Susan spuściła wzrok. — Nie chcę wiedzieć, co on myśli — powiedziała wstrzymując oddech. — Nie mów ani słowa. — Mnie się zdaje, że chciałaby pani wiedzieć, co on myśli. Głowę miała nadal spuszczoną, ale oddychała swobodniej. — Gadasz bzdury — szepnęła. — Po cóż miałbym to robić? Próbuję pomóc. Myśli Miltona Ashe’a o pani… — urwał. Wtedy pani psycholog podniosła głowę. — Tak? — On panią kocha — powiedział cicho robot. Przez całą minutę doktor Calvin nie powiedziała ani słowa. Patrzyła przed siebie w milczeniu. A potem odparła: — Jesteś w błędzie. Musisz się mylić. Dlaczego miałby mnie kochać? — Ale tak jest. Takiej rzeczy nie można ukryć, nie przede mną. — Ale ja jestem taka… taka… — urwała jąkając się. — Powłoka zewnętrzna nie jest dla niego ważna, on zwraca uwagę na duchowe walory innych ludzi. Milton Ashe nie należy do typu, który poślubia bujną czuprynę i parę oczu. Susan Calvin zamrugała gwałtownie i odczekała chwilę, zanim się odezwała. Nawet wtedy głos jej drżał: — Jednak z całą pewnością nigdy nie okazał w żaden sposób… — Czy kiedykolwiek dała mu pani szansę? — Jak mogłam? Nigdy nie myślałam, że… — No właśnie! Pani psycholog zamyśliła się, a potem nagle podniosła wzrok. — Pół roku temu jakaś dziewczyna odwiedziła go tu w zakładach — powiedziała. — Chyba była ładna… szczupła blondynka. No i oczywiście z ledwością umiała zliczyć do czterech. Cały dzień spędził pusząc się i usiłując jej wyjaśnić, jak się składa robota. — Wrócił jej dawny sarkazm: — Nie żeby coś z tego zrozumiała! Kto to był? Herbie odparł bez wahania: — Znam osobę, o której pani mówi. To jego kuzynka i Ashe nie żywi do niej żadnych romantycznych uczuć, zapewniam panią. Susan zerwała się na równe nogi z dziewczęcą nieomal zwinnością. — Czyż to nie dziwne? Czasami udawałam przed sobą, że tak właśnie jest, choć nigdy naprawdę tak nie myślałam. Więc to wszystko musi być prawda. Podbiegła do Herbiego i ścisnęła obiema rękami jego zimną ciężką dłoń. — Dziękuję, Herbie — mówiła pospiesznie ochrypłym szeptem: — Nie mów o tym nikomu. Niech to będzie naszą tajemnicą… i jeszcze raz ci dziękuję. STRONA 8— Po tych słowach wyszła uścisnąwszy jeszcze raz niewrażliwe palce Herbiego. Robot powrócił wolno do swojej porzuconej powieści, nie było nikogo, kto potrafiłby czytać w jego myślach. * * * Milton Ashe przeciągnął się wolno i efektownie przy odgłosie trzeszczących stawów i symfonii pomruków, po czym rzucił piorunujące spojrzenie na doktora Petera Bogerta. — Słuchaj — powiedział — grzebię się w tym od tygodnia, prawie nie zmrużywszy oka. Jak długo muszę to jeszcze ciągnąć? Mówiłeś, że bombardowanie pozytronowe w komorze próżniowej D rozwiąże sprawę. Bogert ziewnął dyskretnie i przyglądał się z zainteresowaniem swoim białym rękom. — To prawda. Jestem na dobrej drodze. — Wiem, co znaczą takie słowa padające z ust matematyka. Jak blisko końca jesteś? — To zależy. — Od czego? — Ashe opadł na krzesło i wyciągnął swoje długie nogi. — Od Lanninga. Staruszek nie zgadza się ze mną — westchnął. — Trochę nie nadąża za postępem, taki z nim kłopot. Dla niego mechanika macierzy to alfa i omega, a ten problem wymaga skuteczniejszych narzędzi matematycznych. Lanning jest taki uparty. — A może by tak spytać Herbiego i załatwić całą sprawę? — wymamrotał sennie Ashe. — Zapytać robota? — Bogert uniósł brwi. — Czemu nie? Nie mówiła ci staruszka? — Mówisz o Calvin? — Tak! Właśnie o Susie. Ten robot to czarodziej matematyczny. Wie wszystko o wszystkim i jeszcze trochę poza tym. Oblicza całki potrójne w myśli i pożera rachunek tensorowy na deser. Matematyk przyglądał mu się sceptycznie. — Mówisz poważnie? — Tak mi dopomóż! Kruczek polega na tym, że ten kretyn nie lubi matmy. Wolałby czytać ckliwie powieści. Z ręką na sercu! Zobaczyłbyś te szmiry, którymi Susie go faszeruje: „Szkarłatna namiętność” i „Miłość w kosmosie”. — Doktor Calvin nie mówiła nam o tym ani słowa. — Cóż, nie skończyła go jeszcze badać. Wiesz, jaka jest. Nie lubi puszczać pary z ust przed doprowadzeniem sprawy do końca. — Ale tobie powiedziała. — Zaczęliśmy dużo ze sobą rozmawiać. Ostatnio często ją widuję. Otworzył szeroko oczy marszcząc czoło: — Słuchaj, Bogie, czy nie zauważyłeś ostatnio nic dziwnego w jej zachowaniu? Bogert odprężył się uśmiechając się pobłażliwie. — Używa pomadki, jeśli to masz na myśli. — Do diabła, wiem o tym. Różu, pudru i cieni do powiek też. Jest na co popatrzeć. Ale nie o to chodzi. Nie potrafię tego dokładnie określić. Sposób, w jaki mówi… jakby coś przepełniało ją szczęściem. — Pomyślał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. Bogert pozwolił sobie na lubieżny uśmieszek, który jak na naukowca po pięćdziesiątce, wyszedł mu całkiem nieźle. — Może jest zakochana — powiedział. Ashe ponownie przymknął oczy. — Zwariowałeś, Bogie. Idź pogadać z Herbiem. Chcę tu zostać i przespać się. STRONA 9— Dobra! Chociaż nie powiem, żebym się szczególnie cieszył z tego, że robot mówi mi, co mam robić. Odpowiedziało mu jedynie lekkie chrapanie. Herbie słuchał uważnie, kiedy Peter Bogert, trzymając ręce w kieszeniach, mówił z wypracowaną obojętnością. — Tak się sprawa przedstawia. Słyszałem, że znasz się na tych rzeczach i pytam cię bardziej z ciekawości niż innego powodu. Przyznaję, że w moim toku rozumowania, jest kilka wątpliwych punktów, które doktor Lanning odrzuca, i obraz jest nadal raczej niekompletny. Robot nie odpowiedział, więc Bogert zapytał: — No więc? — Nie widzę błędów — Herbie przestudiował nagryzmolone liczby. — Nie przypuszczam, żebyś miał coś więcej do powiedzenia. — Nawet nie śmiem próbować. Jest pan lepszym matematykiem ode mnie i… cóż, za nic nie chciałbym się zaangażować. W uśmiechu Bogerta pojawił się odcień samozadowolenia. — Spodziewałem się, że tak będzie. Sprawa jest zawiła. Dajmy sobie spokój. — Zmiął kartki, wrzucił je do szybu na śmiecie, odwrócił się do wyjścia i nagle się rozmyślił. — A propos… Robot czekał. Bogert miał najwyraźniej jakieś trudności. — Jest coś… to znaczy, może ty potrafisz… — przerwał — Pańskie myśli są chaotyczne — powiedział cicho Herbie — ale ponad wszelką wątpliwość dotyczą doktora Lanninga. Niemądrze jest się wahać, bo i tak skoro tylko uspokoi się pan, będę wiedział, o co pan chce spytać. Ręka matematyka powędrowała do ulizanych włosów w odruchowym geście przygładzania. — Lanning dobija siedemdziesiątki — powiedział, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. — Wiem. — Jest dyrektorem zakładów prawie od trzydziestu lat. — Herbie skinął głową. — A więc — głos Bogerta stał się przymilny — ty wiedziałbyś, czy… czy myśli o rezygnacji. Być może z powodu zdrowia albo z innych przyczyn… — Właśnie — powiedział Herbie i to było wszystko. — No więc wiesz coś o tym? — Naturalnie. — To… eee… czy mógłbyś mi powiedzieć? — Skoro pan pyta, tak — robot traktował tę sprawę całkiem rzeczowo. — On już zrezygnował! — Co takiego!? — okrzyk ten był wybuchowym, prawie nieartykułowanym dźwiękiem. Naukowiec pochylił dużą głowę do przodu. — Powtórz to! — On już zrezygnował — powiedział Herbie — ale nie zostało to jeszcze ujawnione. Widzi pan, on czeka, aż rozwiążecie problem… eee… mojej osoby. Kiedy to już się stanie, jest gotowy przekazać stanowisko dyrektorskie swojemu następcy. Bogert wyrzucił z siebie bez tchu: — A ten następca? Kim on jest? — Stał teraz bardzo blisko Herbiego, patrząc jak zahipnowyzowany w nieodgadnione matowo–czerwone komórki fotoelektryczne stanowiące oczy robota. Robot wolno wycedził słowa: — Pan jest następnym dyrektorem. Bogert rozluźnił się i uśmiechnął powściągliwie. — Dobrze wiedzieć. Miałem taką nadzieję i czekałem na to. Dzięki, Herbie. STRONA 10Peter Bogert pracował do piątej nad ranem, ale już o dziewiątej wrócił do pracy. Z półki nad biurkiem znikały kolejne dzieła podręczne i tabele w miarę jak po nie sięgał. Przed nim rósł w wolnym tempie stosik arkuszy z obliczeniami, a zmięte kartki u jego stóp utworzyły pagórek zagryzmolonego papieru. Dokładnie w południe spojrzał na ostatnią stronę, przetarł nabiegłe krwią oczy, ziewnął i wzruszył ramionami. — Z minuty na minutę jest coraz gorzej. Nich to diabli! — mruknął. Odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi i skinął głową Lanningowi, który wszedł wyciągając palce jednej sękatej ręki drugą ręką, aż stawy strzelały. Dyrektor rzucił okiem na bałagan w pokoju i zmarszczył brwi. — Nowy trop? — zapytał. — Nie — padła buntownicza odpowiedź. — Czy stary jest zły? Lanning nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Rzucił tylko okiem na ostatnie obliczenia Bogerta. Zapalając cygaro odezwał się zza płomienia zapałki. — Czy Calvin mówiła ci o robocie? To geniusz matematyczny. Naprawdę nadzwyczajny. Bogert parsknął głośno. — Słyszałem. Ale lepiej, żeby Calvin trzymała się psychologii robotów. Sprawdziłem Herbiego z matematyki i ledwie potrafi przebrnąć przez tabliczkę mnożenia. — Susan stwierdziła coś innego. — Oszalała. — Ja też stwierdziłem coś innego — dyrektor niebezpiecznie zmrużył oczy. — Ty! — krzyknął złowieszczo Bogert. — O czym ty gadasz? — Maglowałem go przez cały ranek, więc wiem, że potrafi robić sztuczki, o jakich nigdy nie słyszałeś. — Czyżby? — Dlaczego podchodzisz do tego tak sceptycznie! — Lanning wyciągnął z kieszeni kamizelki kartkę papieru i rozłożył ją. — To nie moje pismo, prawda? Bogert przyjrzał się badawczo dużemu, kanciastemu zapisowi na kartce. — To robota Herbiego? — spytał. — Tak! I jak widzisz, rozpracował twoje całkowanie czasowe równania 22. Doszedł… — Lanning postukał pożółkłym paznokciem w ostatnie kolumny obliczeń do identycznego wniosku jak ja, i to w czasie cztery razy krótszym. Nie miałeś prawa lekceważyć efektu spóźnienia w bombardowaniu pozytronowym. — Nie zlekceważyłem go. Na litość boską, Lanning, zrozum, że to by zniwelowało… — No jasne, wyjaśniłeś ten problem. Zastosowałeś Równanie Przesunięcia Równoległego Mitchella, prawda? Cóż… ono nie ma tu zastosowania. — Dlaczego nie? — Między innymi dlatego, że stosowałeś liczby nadurojone — A co to ma wspólnego? — Równanie Mitchella straci sens, gdy… — Czyś ty oszalał? Jeśli zechcesz łaskawie jeszcze raz przeczytać oryginalny referat Mitchella w „Sprawozdaniach naukowych”… — Nie muszę. Powiedziałem ci na początku, że nie podoba mi się jego tok rozumowania, a Herbie przyznaje mi rację. — Zatem — krzyknął Bogert — niech ta machina zegarmistrzowska rozwiąże dla ciebie cały problem. Po co zawracać sobie głowę nieistotnymi drobiazgami? — Właśnie o to chodzi. Herbie nie może rozwiązać problemu. A jeśli on nie potrafi, to my też STRONA 11nie — bez pomocy. Mam zamiar przedłożyć całą sprawę Radzie Narodowej. To już wykracza poza nasze kompetencje. Krzesło Bogerta przewróciło się do tyłu, kiedy podskoczył warcząc z purpurową twarzą. — Nie zrobisz tego. Z kolei Lanning poczerwieniał. — Czy chcesz mi mówić, czego mi nie wolno? — Dokładnie tak — odpowiedział Bogert zgrzytając zębami. — Rozpracowałem problem i nie możesz mi go zabrać, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie przejrzałem, ty zasuszona skamielino. Prędzej byś zrobił na złość samemu sobie, niż pozwolił, żebym to ja rozwiązał problem telepatii robotów. — Jesteś idiotą, Bogert, i w jednej sekundzie zawieszę cię za niesubordynację — dolna warga Lanninga drżała z pasji. — Tego nie zrobisz, Lanning. Nie utrzymasz niczego w tajemnicy, kiedy kręci się tu robot czytający w naszych myślach, więc nie zapominaj, że wiem wszystko o twojej rezygnacji. Popiół na końcu cygara Lanninga zadrżał i spadł, po czym w ślad za nim poleciało samo cygaro. — Co… co takiego… Bogert zachichotał nieprzyjemnie. — I żeby wszystko było jasne, ja jestem nowym dyrektorem. Jestem tego całkiem świadomy, nie myśl, że nie. Niech cię kule biją, Lanning, albo ja będę tu wydawał rozkazy albo powstanie taki bałagan, jakiego jeszcze nie widziałeś. Lanning odzyskał głos i ryknął głośno: — Jesteś zawieszony, słyszysz? Zwolniony ze wszystkich obowiązków. Koniec z tobą, rozumiesz? Uśmiech na twarzy Bogerta rozszerzył się. — Zaraz, zaraz, jaki w tym sens? To cię do niczego nie doprowadzi. Ja trzymam atuty w ręku. Wiem, że zrezygnowałeś. Herbie mi powiedział, a on to usłyszał wprost od ciebie. Lanning zmusił się, żeby mówić spokojnie. Wyglądał na bardzo starego człowieka, ze zmęczonymi oczami wyzierającymi z pobladłej nagle, pergaminowożółtej twarzy: — Chcę porozmawiać z Herbiem. Nie mógł ci nic takiego powiedzieć. Ostro zagrałeś, Bogert, ale ja cię sprawdzam. Chodź ze mną. Bogert wzruszył ramionami. — Żeby zobaczyć się z Herbiem? Klawo! Klawo jak cholera! Wybiła dokładnie dwunasta w południe, kiedy Milton Ashe podniósł wzrok znad swojego niezdarnego szkicu i powiedział: — Już wiesz? Nie jestem zbyt dobry w rysowaniu, ale tak to mniej więcej wygląda. To uroczy domek i mogę go kupić prawie za darmo. Susan Calvin spojrzała na niego rozmarzonymi oczami. — Jest naprawdę piękny — westchnęła. — Często myślałam, że chciałabym… — zawiesiła głos. — Oczywiście — ciągnął żwawo Ashe, odkładając ołówek — muszę poczekać na urlop. To już za dwa tygodnie, ale ten cały kram z Herbiem postawił wszystko na głowie. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa… ale to tajemnica. — Więc mi nie mów. — Och chętnie ci powiem, aż mnie roznosi, żeby komuś powiedzieć… a ty jesteś najlepszą… eee… powiernicą, jaką mógłbym tu znaleźć — uśmiechnął się nieśmiało. Serce Susan zabiło mocniej, ale nie ufała sobie na tyle, żeby się odezwać. — Szczerze mówiąc — Ashe przysunął swoje krzesło bliżej niej i zniżył głos do poufałego STRONA 12szeptu: — ten dom nie jest przeznaczony tylko dla mnie. Żenię się! A potem podskoczył z siedzenia: — Co się stało? — Nic! — straszliwe uczucie wirowania zniknęło, ale niełatwo było wydobyć z siebie słowa. — Żenisz się? To znaczy… — Ależ oczywiście! Czas najwyższy, prawda? Przypominasz sobie tę dziewczynę, która tu była latem w zeszłym roku? Z nią! Ale tobie niedobrze. Ty… — Ból głowy! — Susan skinęła słabo ręką, żeby się odsunął. — Ja… ja często go miewam ostatnio. Chcę… ci oczywiście pogratulować. Bardzo się cieszę… — Niewprawnie nałożony róż zostawił parę paskudnych, czerwonych plam na jej kredowobiałej twarzy. Wszystko znów zaczęło wirować. — Wybacz mi… proszę… Wybełkotała te słowa, przekraczając na oślep, chwiejnym krokiem drzwi. To wszystko zdarzyło się z gwałtownością katastrofy i jak w nierealnie groźnym śnie. Ale jak to możliwe? Herbie powiedział… I Herbie wiedział! Potrafił czytać w myślach! Stała bez tchu, oparta o futrynę, wpatrując się w metalową twarz Herbiego. Musiała chyba przebiec dwie kondygnacje schodów, ale nie pamiętała tego. Pokonała tę odległość błyskawicznie, jak we śnie. Jak we śnie! A jednak Herbie wpatrywał się bez mrugnięcia w jej źrenice, a matowa czerwień jego oczu zdawała się rozszerzać w niejasno świecące, koszmarne kule. Mówił, a ona czuła nacisk chłodnego szkła na swoich ustach. Przełknęła ślinę, wzdrygnęła się i odzyskała do pewnego stopnia świadomość. Herbie wciąż mówił, a w jego głosie znać było ożywienie — jak gdyby był zraniony i przestraszony, i błagał o coś. Słowa zaczynały nabierać sensu. — To sen — mówił — i nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce przebudzi się pani w realnym świecie i sama z siebie będzie śmiać. On panią kocha, mówię pani. Kocha, kocha! Ale nie tutaj! Nie teraz! To złudzenie. Susan skinęła głową i powiedziała szeptem: — Tak! Tak! — Ściskała ramię Herbiego, przywierała do niego powtarzając w kółko: — To nieprawda, co? Nieprawda, co? Nie wiedziała, w jaki sposób odzyskała przytomność — ale było to jak przejście ze świata mglistej nierzeczywi — stości do świata, w którym świeciło ostre słońce. Odepchnęła go od siebie, naparła mocno na to stałowe ramię i otworzyła szeroko oczy. — Co chcesz zrobić? — podniosła głos do przenikliwego krzyku. — Co ty usiłujesz zrobić? Herbie cofnął się. — Chcę pomóc. Susan wytrzeszczyła oczy. — Pomóc? Mówiąc mi, że to sen? Próbując wpędzić mnie w schizofrenię? — owładnęła nią histeryczna pasja. — To nie żaden sen! Żałuję, że nie! — Wciągnęła gwałtownie powietrze. — Zaraz! Dlaczego… rozumiem dlaczego. Wielkie nieba, to takie oczywiste! W głosie robota słychać było przerażenie. — Musiałem! — A ja ci uwierzyłam! Nigdy nie myślałam… Przerwała w pół zdania, słysząc podniesione głosy za drzwiami. Odwróciła się zaciskając kurczowo pięści, a kiedy weszli Bogert i Lanning, stała już przy oknie wgłębi pokoju. Żaden z nich nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Podeszli do Herbiego jednocześnie: Lanning rozgniewany i zniecierpliwiony, Bogert uśmiechający się chłodno. Dyrektor odezwał się pierwszy: — Herbie, posłuchaj mnie! Robot spojrzał na starego dyrektora. STRONA 13— Tak, doktorze Lanning. — Czy rozmawiałeś na mój temat z doktorem Bogertem? — Nie, proszę pana — odpowiedź została wypowiedziana powoli i uśmiech zgasł na twarzy Bogerta. — A to co? — Bogert wepchnął się przed zwierzchnika i stanął w rozkroku przed robotem. — Powtórz, co mi wczoraj powiedziałeś. — Powiedziałem, że… — Herbie zamilkł. Głęboko w jego wnętrzu drgała metalowa membrana, powodując wydobywanie się łagodnych dysonansów. — Czy nie powiedziałeś, że zrezygnował? — ryknął Bogert. — Odpowiedz mi! Bogert zamierzył się, ale Lanning odepchnął go na bok. — Czy próbujesz go zmusić strachem do kłamstwa? — Słyszałeś, co powiedział, Lanning. Zaczął mówić „Tak” i zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zrozum, że chcę wyciągnąć z niego prawdę! — Ja go zapytam! — Lanning zwrócił się do robota. — W porządku. Herbie, nie denerwuj się. Czy zrezygnowałem? — Herbie milczał patrząc przed siebie, więc Lanning powtórzył niespokojnie: — Czy zrezygnowałem? — Robot zaprzeczył ledwie dostrzegalnym potrząśnięciem głowy. Długie oczekiwanie nie przyniosło nic więcej. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a wrogość w ich oczach prawie się zmaterializowała. — A cóż, u diabła — wybuchnął Bogert — czy on oniemiał? Zapomniałeś języka w gębie, ty potworze? — Nie — padła gotowa odpowiedź. — Więc odpowiedz na pytanie. Czy nie powiedziałeś mi, że Lanning zrezygnował? Czy nie zrezygnował? I znów nastała cisza, aż z końca pokoju rozległ się nagle śmiech Susan, ostry i na wpół histeryczny. Obaj matematycy podskoczyli. — Pani tutaj? Co panią tak bawi? — zapytał Bogert nie kryjąc irytacji. — Nic mnie nie bawi. — Jej głos brzmiał nienaturalnie. — Po prostu nie tylko ja dałam się złapać. To ironia losu, że trzech największych ekspertów w dziedzinie robotyki na świecie wpadło w tę samą elementarną pułapkę, prawda? — jej głos przycichł, przyłożyła bladą rękę do czoła. — Ale to nie jest zabawne! Tym razem dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z uniesionymi brwiami. — O jakiej pułapce pani mówi? — zapytał sztywno Lanning. — Czy coś jest nie tak z Herbiem? — Nie — podeszła do nich powoli — z nim wszystko w porządku. Tu chodzi o nas. — Zakręciła się nagle na pięcie i wrzasnęła na robota: — Odejdź ode mnie! Idź do drugiego kąta i nie każ mi patrzeć na siebie. Herbie skulił się pod jej gniewnym spojrzeniem i chwiejnie oddalił się pobrzękującym truchtem. Głos Lanninga zabrzmiał wrogo: — O co w tym wszystkim chodzi, doktor Calvin? Stanęła z nimi twarzą w twarz i powiedziała z sarkazmem w głosie — Z pewnością znają panowie podstawowe Pierwsze Prawo Robotyki. Mężczyźni skinęli głowami równocześnie. — Naturalnie — powiedział poirytowany Bogert — robot nie może skrzywdzić istoty ludzkiej lub przez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. — Jak ładnie powiedziane — zadrwiła Calvin. — Ale krzywda jakiego rodzaju? — Ba… każdego rodzaju. — No właśnie! Każdego rodzaju! Ale co ze zranionymi uczuciami? Co z pomniejszeniem STRONA 14ważności czyjegoś ego? Co ze zdruzgotaniem czyichś nadziei? Czy to prawda? Lanning zmarszczył brwi. — A co miałby wiedzieć robot o… — I wtedy sapnąwszy zamilkł. — Zrozumiał pan, prawda? Ten robot czyta w ludzkich myślach. Czy sądzi pani, że nie wie wszystkiego o krzywdzie psychicznej? Czy zapytany nie dałby takiej odpowiedzi, jaką się chce usłyszeć? Czy inna odpowiedź nie zraniłaby nas i czy Herbie nie wiedziałby o tym? — Wielkie nieba! — ryknął Bogert. Pani psycholog rzuciła mu ironiczne spojrzenie: — Wnoszę z tego, że zapytał go pan, czy Lanning zrezygnował. Chciał pan usłyszeć, że zrezygnował i dlatego Herbie tak właśnie panu powiedział. — I chyba dlatego — powiedział Lanning matowym głosem — nie chciał odpowiedzieć przed chwilą. Nie mógł odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie raniąc jednego z nas. Nastąpiła krótka pauza, podczas której mężczyźni spojrzeli przez pokój w kierunku robota kulącego się na krześle przy biblioteczce, trzymającego głowę wspartą na jednej ręce. Susan wbiła nieruchome spojrzenie w podłogę. — On wiedział o tym wszystkim. Ten… ten szatan wie wszystko, włącznie z tym, co się popsuło podczas jego montażu. — Jej oczy były ponure i zasępione. Lanning podniósł wzrok. — Tu się pani myli, doktor Calvin. On nie wie, co się popsuło. Pytałem go. — O czym to świadczy? — zawołała Susan. — Tylko o tym, że nie chciał pan, aby podał panu rozwiązanie. Kazać maszynie zrobić to, czego pan nie potrafił — to zraniłoby pańskie ego. Czy pan go zapytał? — rzuciła napastliwie. — W pewnym sensie. — Bogert odkaszlnął i poczerwieniał. — Powiedział mi, że bardzo mało wie o matematyce. Lanning wydał stłumiony chichot, a pani psycholog uśmiechnęła się cierpko. Powiedziała: — Ja go zapytam! Podane przez niego rozwiązanie nie zrani mojego ego. — Podniesionym głosem rozkazała zimno: — Chodź tu! Herbie wstał i podszedł niepewnym krokiem. — Wiesz, jak sądzę — ciągnęła — w którym dokładnie momencie podczas montażu wprowadzono jakiś zewnętrzny lub pominięto jakiś zasadniczy czynnik. — Tak — odparł Herbie ledwie słyszalnym głosem. — Chwileczkę — wtrącił się rozgniewany Bogert. — To niekoniecznie musi być prawda. Chce pani to usłyszeć i to wszystko. — Niech pan nie będzie głupcem — odparła Calvin. On z pewnością wie tyle o matematyce co pan i Lanning razem wzięci, ponieważ potrafi czytać w myślach. Niech mu pan da szansę. — Matematyk zamilkł, a Calvin kontynuowała: — A więc dobrze, Herbie, mów! Czekamy. — A na stronie dodała: — Szykujcie papier i ołówki, panowie. — Ale Herbie milczał i w głosie pani psycholog zabrzmiała nuta triumfu: — Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie? Robot nagle wybuchnął: — Nie mogę. Pani wie, że nie mogę! Doktor Bogert i doktor Lanning tego nie chcą. — Oni chcą poznać rozwiązanie. — Ale nie ode mnie. Lanning wtrącił się, mówiąc powoli i wyraźnie: — Nie bądź niemądry, Herbie. Chcemy, żebyś nam powiedział. Bogert potwierdził słowa Lanninga krótkim skinieniem. Teraz Herbie już krzyczał: — Po co to mówicie? Czy nie sądzicie, że potrafię zaglądać pod zewnętrzną powłokę waszego umysłu? W głębi duszy nie chcecie, żebym mówił. Jestem maszyną, którą obdarzono imitacją STRONA 15życia tylko na zasadzie wzajemnego oddziaływania pozytronowego w moim mózgu — jestem wytworem człowieka. Nie możecie stracić autorytetu, nie zostając przy tym zranieni. To jest głęboko zakorzenione w waszych umysłach i nie da się tego wymazać. Nie mogę podać rozwiązania. — Wyjdziemy — powiedział Lanning. — Powiedz doktor Calvin. — To by nie zrobiło żadnej różnicy — zawołał Herbie — ponieważ i tak dowiedzielibyście się, że to ja dostarczyłem odpowiedzi. Calvin podjęła na nowo: — Ale rozumiesz, że mimo to doktorzy Lanning i Bogert chcą znać rozwiązanie. — Do którego dojdą własnym wysiłkiem! — upierał się Herbie. — Ale chcą je poznać, a fakt, że tyje znasz i nie chcesz podać, rani ich. Rozumiesz to, prawda? — Tak! Tak! — I jeśli im powiesz, to też ich zrani. — Tak! Tak! — Herbie wycofywał się powoli, ale Susan podążała za nim krok w krok. Obaj mężczyźni obserwowali to oszołomieni. — Nie możesz im powiedzieć — mówiła powoli pani psycholog monotonnym głosem — ponieważ to by ich zraniło, a tobie nie wolno ranić. Ale jeśli im nie powiesz, zranisz ich, więc musisz im powiedzieć. A jeśli to zrobisz, zranisz ich, a nie wolno ci, więc nie możesz im powiedzieć; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz, więc musisz; ale jeśli to zrobisz… Herbie oparł się plecami o ścianę, a potem padł na kolana. — Dosyć! — wrzasnął. — Niech pani zamknie swój umysł! Jest pełen bólu, frustracji i nienawiści! Nie chciałem tego, mówię pani! Próbowałem pomóc! Powiedziałem to, co chciała pani usłyszeć. Musiałem! Pani psycholog nie zwracała na jego słowa uwagi. — Musisz im powiedzieć, ale jeśli to zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale… Wtedy Herbie wrzasnął! Przypominało to wielokrotnie wzmocniony gwizd fletu pikolo — coraz bardziej przenikliwy dźwięk całkowicie wypełniał pokój nutą, w której zabrzmiała rozpacz umierającej duszy. A kiedy gwizd wreszcie ucichł, Herbie zwalił się w zbitą kupę nieruchomego metalu. Krew odpłynęła z twarzy Bogerta. — Umarł! — Nie! — ciałem Susan szarpały spazmy dzikiego śmiechu: Nie umarł — tylko postradał zmysły. Postawiłam go wobec nierozwiązywalnego dylematu i załamał się. Teraz możecie go złomować, bo już nigdy się nie odezwie. Lanning klęczał przy kupie złomu, która kiedyś była Herbiem. Dotknął palcami zimnej, niewrażliwej, metalowej twarzy i wzdrygnął się. — Pani to zrobiła celowo — podniósł się i stanął przed nią z wykrzywioną twarzą. — A jeśli tak, to co? Teraz już nic pan na to nie poradzi. — 1 w nagłym przypływie goryczy dodała: — Zasłużył na to. Dyrektor schwycił oniemiałego Bogerta za nadgarstek. — Co za różnica. Chodź, Peter. — Westchnął: — Robot myślący tego typu i tak jest bezwartościowy. — Jego oczy były stare i zmęczone. — Chodź, Peter! — powtórzył. Upłynęło wiele minut, zanim doktor Susan Calvin częściowo odzyskała równowagę psychiczną. Zwróciła powoli oczy na żywego trupa Herbiego i napięcie ponownie odmalowało się na jej twarzy. Długo się w niego wpatrywała, a uczucie triumfu ustępowało z wolna bezradnej STRONA 16frustracji i wśród natłoku wzburzonych myśli tylko jedno nieskończenie gorzkie słowo wydobyło się z jej ust: — „K ł a m c a !” STRONA 17SATYSFAKCJA GWARANTOWANA Tony był wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiała, że Claire Belmont przyglądała mu się przez szparę w drzwiach z mieszaniną zgrozy i przestrachu. — Nie mogę. Larry, po prostu nie mogę go mieć w domu. — Szukała gorączkowo w swoim sparaliżowanym umyśle jakiegoś bardziej precyzyjnego sposobu wyrażenia tego co czuła; jakiegoś zdania, które miałoby sens i załatwiłoby sprawę, nie była w stanie jednak nic wymyślić, więc powtórzyła tylko: — Nie mogę! Larry Belmont spojrzał zimno na żonę, a w jego oczach pojawił się ten błysk, którego Claire nie znosiła. Czuła, że to jej nieudolność wywołała irytację męża. — Mamy zobowiązania, Claire — powiedział — i nie mogę pozwolić, żebyś się teraz wycofała. Właśnie dlatego firma wysyła mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyła bezradnie brwi. — Po prostu ciarki mnie przechodzą. Nie mogłabym go znieść. — On jest prawie tak ludzki jak ty czy ja. Więc koniec z tymi niedorzecznościami. No dalej, wejdź tam. Trzymał rękę na jej karku, popychając ją do przodu. Znalazła się w końcu we własnym salonie, cała drżąca. O n tam był i patrzył na nią z wystudiowaną uprzejmością, jak gdyby szacował osobę, która będzie jego panią przez następne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin również tam była. Siedziała sztywno, głęboko zamyślona, aż zwęziły się jej cienkie usta. Miała chłodne, dalekie spojrzenie kogoś, kto pracuje z maszynami od tak dawna, że sam zaczyna zachowywać się trochę jak one. — Hello — wychrypiała Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usiłował ratować sytuację fałszywą wesołością. — Claire, poznaj Tony’ego, kapitalnego faceta. To moja żona Claire, Tony staruszku — ręka Larry’ego owinęła się przyjaźnie wokół ramienia Tony’ego, ale twarz tego ostatniego nie zmieniła wyrazu, a jego ciało nie zareagowało na nacisk. — Miło mi panią poznać, Mrs Belmont — powiedział. Claire podskoczyła na dźwięk głosu Tony’ego: był głęboki, łagodny i gładki jak włosy na jego głowie, czy też skóra na jego twarzy. Zanim zdołała się powstrzymać, powiedziała: — Nie do wiary, ty mówisz. — Dlaczego nie? Czy spodziewała się pani, że nie? Claire potrafiła się zdobyć jedynie na słaby uśmiech. Nie wiedziała naprawdę, czego się spodziewała. Odwróciła wzrok, ale potem pozwoliła sobie spojrzeć na niego kątem oka. Włosy miał czarne i gładkie, jak wypolerowany plastik — czy naprawdę składały się na nie oddzielne włoski? I czy gładka oliwkowa skóra, która pokrywała jego twarz i ręce, znajdowała się też pod tym oficjalnym ubraniem? Stała tak pogrążona w zadumie, aż płaski, beznamiętny głos doktor Calvin nakazał jej myślom powrót do rzeczywistości. — Pani Belmont, mam nadzieję, że docenia pani wagę tego eksperymentu. Pani mąż mówił mi, że podał już pani kilka szczegółów. Jako starszy psycholog Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych chciałabym podać ich pani więcej. STRONA 18Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN–3, ale będzie reagował na imię Tony. Nie I jest mechanicznym potworem ani też zwykłą maszyną liczącą takiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny światowej, pięćdziesiąt lat temu. Posiada sztuczny mózg, prawie tak skomplikowany jak nasz własny. Jest on superzminiaturyzowaną, niezwykle wydajną centralą telefoniczną, tak że do przyrządu, który się mieści w czaszce, można wcisnąć miliardy możliwych „połączeń telefonicznych”. Takie mózgi produkuje się oddzielnie dla każdego modelu robota. Każdy zawiera z góry ustalony zestaw połączeń, tak aby wyposażony w niego robot mówił po angielsku i wiedział dostatecznie dużo ze wszystkich tych dziedzin, które mogą być niezbędne do wykonywania jego pracy. Dotychczas Robots ograniczyło swoją działalność produkcyjną do modeli przemysłowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna — na przykład w głębokich kopalniach, albo przy pracach pod wodą. Ale chcemy wkroczyć do miasta i do domu. Aby to uczynić, musimy skłonić zwykłych ludzi do akceptowania tych robotów bez obaw. Rozumie pani, że nie ma się czego bać. — Nie ma, Claire — przerwał przejęty Lany. — Masz na to moje słowo. To niemożliwe, żeby wyrządził ci jakąś krzywdę. Wiesz, że inaczej nie zostawiłbym cię z nim. Claire obrzuciła Tony’ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i zniżyła głos. — A co, jeżeli go rozgniewam? — Nie musi pani szeptać — powiedziała spokojnie doktor Calvin. On n i e m o ż e się rozgniewać na panią, moja droga. Powiedziałam pani, że połączenia centrali jego mózgu są z góry ustalone. Cóż, najważniejszym połączeniem z nich wszystkich jest to, które określamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a które po prostu brzmi: „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda” Wszystkie roboty są tak zbudowane. Żadnego nie można zmusić, aby wyrządził krzywdę jakiemukolwiek człowiekowi. Tak więc, rozumie pani, potrzebujemy pani i Tony’ego, aby przeprowadzić wstępny eksperyment dla naszej własnej orientacji, podczas gdy pani mąż będzie w Waszyngtonie, aby załatwić legalne testy nadzorowane przez rząd. — To znaczy, że to wszystko nie jest legalne? Larry odchrząknął. — Jeszcze nie — powiedział — ale wszystko jest w porządku. On nie będzie wychodził z domu, a tobie nie wolno dopuścić, żeby ktoś go zobaczył. To wszystko… Claire, zostałbym z tobą, ale zbyt dużo wiem o robotach. Musimy mieć całkowicie niedoświadczoną osobę testującą, po to by uzyskać naturalne warunki. To konieczne. — No cóż — powiedziała półgłosem Claire. Po chwili pewna myśl przyszła jej do głowy i zapytała: — Ale co on robi? — Wykonuje prace domowe — odparła krótko doktor Calvin. Wstała, a Larryodprowadził ją do drzwi. Claire została w pokoju. Zobaczyła własne posępne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pośpiechu odwróciła wzrok. Nie lubiła tej swojej małej, mysiej twarzy i matowych, nieładnych włosów. Potem uchwyciła wzrok Tony’ego na sobie i już prawie się uśmiechnęła, kiedy nagle sobie przypomniała. .. On jest tylko maszyną. Larry Belmont zmierzał na lotnisko, gdy dostrzegł przelotnie Gladys Claffern. Należała do tego typu kobiet, które zdają się być stworzone po to, aby je zauważać… „Zrobiona” doskonale; elegancko ubrana; zbyt olśniewająca, by patrzeć wprost na nią. Uśmieszek, który ją poprzedzał i delikatny zapach perfum, który unosił się za nią, były jak para palców wykonujących nęcące skinienie. Larry poczuł, jak myli krok; dotknął kapelusza, a potem pospieszył dalej. Jak zawsze czuł ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafiła się wepchnąć do kliki Claffernów, to by tak bardzo pomogło. Ale jaki to miało sens. STRONA 19Claire — ten mały głuptas! Tych kilka razy, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gladys — zapomniała języka w gębie. Larry nie miał złudzeń. Testowanie Tony’ego było jego wielką szansą i wszystko spoczywało w rękach Claire. O ileż większe zaufanie miałby w tej sprawie do kogoś takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudził Claire odgłos przytłumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umyśle rozpętała się wrzawa, a potem lodowaty chłód. Poprzedniego dnia unikała Tony’ego uśmiechając się słabo przy spotkaniu i przemykając obok jakby przepraszała za swoją obecność. — Czy to ty… Tony? — Tak, pani Belmont. Czy mogę wejść? Musiała odpowiedzieć twierdząco, gdyż znalazł się w pokoju całkiem nagle i bezgłośnie. Jej oczy i nos równocześnie uświadomiły sobie obecność tacy, którą niósł. — Śniadanie? — zapytała. — Proszę bardzo. Nie ośmieliłaby się odmówić, więc podniosła się powoli do pozycji siedzącej i odebrała tacę zjedzeniem: jajka na miękko, grzankę posmarowaną masłem i kawę. — Cukier i śmietankę przyniosłem oddzielnie — powiedział Tony. — Spodziewam się z czasem poznać pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekała. Stojący w miejscu Tony, wyprostowany i giętki jak metalowy przymiar, zapytał po chwili: — Czy wolałaby pani zjeść bez towarzystwa? — Tak… to znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko. — Czy będzie pani potrzebować później pomocy przy ubieraniu się? — O Boże, nie! — schwyciła się szaleńczo pościeli, aż kawa o mało co nie wylała się na łóżko. Pozostała w tej niewygodnej pozycji dopóki nie zniknął znów za zamkniętymi drzwiami, a potem opadła bezradnie na poduszkę. Przebrnęła jakoś przez śniadanie… On był jedynie maszyną i gdyby to tylko było bardziej widoczne, nie czułaby takiego strachu. Gdyby choć zmieniał się wyraz jego twarzy, ale twarz miał jak przybitą gwoździami nieruchomą maskę. Nie można było odgadnąć, co się dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod tą gładką, oliwkową skórą. Pusta filiżanka zadźwięczała delikatnie jak kastaniet, kiedy pani Belmont odstawiała ją na tacę. Wtedy uświadomiła sobie, że w końcu zapomniała dodać cukru i śmietanki, a tak nie znosiła czarnej kawy. Gdy się ubrała, pobiegła pędem prosto z sypialni do kuchni. W końcu to był jej dom i choć nie było w niej nic z pedantki, lubiła mieć w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcję… Ale kiedy weszła do środka, zastała kuchnię w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie była używana. Zaskoczona stała przez chwilę patrząc na dzieło robota, potem obróciła się na pięcie i prawie wpadła na Tony’ego. Zawyła przerażona. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał. — Tony — powiedziała hamując gniew, który czaił się za ogarniającą ją paniką — musisz robić jakiś hałas, kiedy’ chodzisz. Wiesz, nie mogę pozwolić, żebyś podkradał się do mnie jak tropiciel… Nie korzystałeś z kuchni? — Korzystałem, pani Belmont. — Nie widać tego. — Posprzątałem potem. Czy nie tak się robi? Claire rozwarła szeroko oczy. Ostatecznie, co można było na to powiedzieć? Otworzyła przegrodę pieca, w której stały garnki, rzuciła szybkie roztargnione spojrzenie na metalicznie błyszczące naczynia, po czym powiedziała drżącym głosem: — Bardzo dobrze. Zupełnie zadowalająco. Gdyby rozpromienił się w tym momencie; gdyby się uśmiechnął; gdyby choć odrobinę poruszył STRONA 20kącikiem ust, mogłaby nabrać do niego sympatii. Ale pozostał niewzruszony i tylko powiedział: — Dziękuję, pani Belmont. Czy zechciałaby pani przejść do salonu? Przeszła i od razu coś ją uderzyło. — Czy polerowałeś meble? — Czy zrobiłem to niezadowalająco, pani Belmont? — Ale kiedy? Nie zrobiłeś tego wczoraj. — Zeszłej nocy, oczywiście. — Paliłeś światło przez całą noc? — Ależ skąd. To nie było konieczne. Mam wbudowane źródło promieniowania nadfioletowego. Widzę w nadfiolecie. I oczywiście nie potrzebuję snu. Potrzebował jednak podziwu. Wtedy to sobie uświadomiła. Musiał wiedzieć, że ją zadowala. Ale nie mogła się zmusić do dostarczenia mu tej przyjemności. Potrafiła jedynie powiedzieć kwaśno: . — Tacy jak ty pozbawiają pracy zwykłe gospodynie. — Na świecie jest wiele znacznie ważniejszych prac, które mogą wykonywać z chwilą uwolnienia ich od domowej harówki. W końcu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja można wyprodukować. Ale nic jak dotąd nie jest w stanie naśladować kreatywności i wszechstronności mózgu ludzkiego, takiego jak pani mózg. I choć z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać, jego głos był tak przepełniony nabożną czcią i podziwem, że Claire zarumieniła się i wymamrotała: — M ó j mózg! Możesz go sobie wziąć. Tony zbliżył się trochę i powiedział: — Pani musi być nieszczęśliwa, skoro mówi pani takie rzeczy. Czy jest coś, co mogę zrobić? Przez chwilę Claire miała ochotę się roześmiać. To była naprawdę absurdalna sytuacja. Oto ożywiony zamiatacz dywanów, pomywacz, czyściciel mebli, słowem służący, który wstał ze stołu w fabryce… oferował swoje usługi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w nagłym przypływie zgryzoty wybuchnęła: — Jeśli chcesz wiedzieć, pan Belmont nie uważa, żebym miała mózg… I chyba nie mam. — Nie mogła przy nim płakać. Czuła, że z jakiegoś powodu musi bronić honoru rasy ludzkiej wobec czegoś, co było zwykłą maszyną. — Tak się dzieje ostatnio — dodała. — Wszystko było w porządku, kiedy studiował; kiedy dopiero zaczynał. Ale ja nie umiem być żoną wielkiego człowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim człowiekiem. Chce, żebym była dla niego panią domu, z którą mógłby się pokazać w towarzystwie, kimś takim jak G… gh… gh… Gladys Claffern. — Nos jej poczerwieniał i odwróciła wzrok. Ale Tony nie patrzył na nią. Wodził oczami po pokoju. — Mogę pani pomóc w prowadzeniu domu. — Ale to na nic — powiedziała zrozpaczona. — Potrzeba tu wprawnej ręki, której ja nie mam. Mogę go jedynie uczynić wygodnym; nigdy nie zrobię z niego takiego domu, jak te, które fotografują do czasopism z serii Piękny Dom. — Czy taki dom chce pani mieć? — Chcieć to nie wszystko. Tony spojrzał jej prosto w oczy. — Mógłbym pomóc. — Znasz się na dekoracji wnętrz? — Czy to coś, co dobry gospodarz powinien umieć? — O tak. — Więc potrafię się tego nauczyć. Czy może mi pani przynieść książki na ten temat? Coś się wtedy zaczęło. STRONA 21Chroniąc kapelusz przed kapryśnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosła z biblioteki publicznej do domu dwa opasłe tomiska na temat dekoracji wnętrz. Obserwowała, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy obserwowała ruchy jego palców przy czymś, co przypominało pracę precyzyjną. „Nie rozumiem, jak oni to robią” — pomyślała, a następnie wiedziona nagłym impulsem sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do siebie. Tony nie opierał się, lecz położył rękę luźno; pozwolił ją zbadać. — To nadzwyczajne — powiedziała. — Nawet twoje paznokcie wyglądają naturalnie. — To celowo, oczywiście — powiedział Tony. A potem dodał swobodnym tonem: — Skóra jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to panią rozśmiesza? — O nie — uniosła zarumienioną twarz. — Tylko czuję się trochę zażenowana, bo poniekąd wtykam nos w twoje wnętrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. — Moje ścieżki mózgowe nie obejmują ciekawości takiego rodzaju. Mogę działać tylko w zakresie moich ograniczeń. Claire poczuła, jak w ciszy, która nastała, coś ją ściska w środku. Dlaczego ciągle zapominała, że on jest maszyną? Teraz sam przedmiot musiał jej to przypomnieć. Czy była aż tak spragniona ludzkich uczuć, że zaakceptowałaby nawet robota jako równego sobie, ponieważ okazywał współczucie? Zauważyła, że Tony nadal przerzuca strony trochę bezradnie i doznała szybkiego, niepohamowanego uczucia wyższości. — Nie umiesz czytać, prawda? Tony podniósł na nią wzrok. Powiedział spokojnie i bez wyrzutu: — Ja w ł a ś n i e czytam, pani Belmont. — Ale… — wskazywała na książkę w geście bez znaczenia. — Przebiegłem uważnie wzrokiem strony, jeśli o to chodzi. Mój zmysł czytania jest fotograficzny. Zapadł wieczór i kiedy Claire poszła w końcu spać, Tony przebrnął już przez większą część drugiego tomu siedząc w ciemnościach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbyło ciemnością. Powoli odprężała umysł i zaczynała tracić świadomość, ale jedna dziwna myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie jeszcze raz jego rękę; jej dotyk. Była ciepła i miękka, zupełnie jak ludzka. „Jak to sprytnie ze strony fabryki” — pomyślała zapadając w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodziła do biblioteki. Tony proponował wciąż nowe dziedziny nauki. Były książki i o doborze kolorów, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorów. Przewracał kartki każdej książki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowiadało szybkości, z jaką to robił. Nie wydawało się też rzeczą możliwą, żeby mógł coś zapomnieć lub przeoczyć. Nim upłynął tydzień, uparł się, żeby obcięła włosy; pokazał jej nowy sposób ich układania, poprawił nieznacznie linię jej brwi i zmienił odcień jej pudru i pomadki. Przez pół godziny trzęsła się nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nieludzkich palców, a potem spojrzała w lustro. — Można zrobić jeszcze więcej — powiedział Tony — szczególnie z ubraniem. Co pani o tym myśli jak na początek? Nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę. Dopóki nie wchłonęła tożsamości obcej osoby odbitej w szkle i nie opanowała zdumienia pięknością tego wszystkiego. Potem ani na chwilę nie odrywając wzroku od owego pokrzepiającego odbicia, powiedziała zdławionym głosem: — Tak, Tony, całkiem nieźle — jak na początek. STRONA 22W listach do Larry’ego nie wspominała o tym ani słowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I coś wewnątrz mówiło jej, że będzie się rozkoszować nie tylko niespodzianką. To będzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedział: — Czas rozpocząć zakupy, a mnie nie wolno wychodzić z domu. Jeśli wypiszę, co nam jest niezbędne, czy mogę ufać, że pani to zdobędzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanów, farb, odzieży — i mnóstwa innych drobiazgów. — Nie można tak od razu dostać rzeczy, które wyszczególniłeś — powiedziała powątpiewająco Claire. — Można dostać bardzo zbliżone, jeśli się pochodzi po mieście i jeśli pieniądze nie są przeszkodą. — Ależ Tony, pieniądze są niewątpliwie przeszkodą. — Wcale nie. Najpierw niech się pani zatrzyma przy Robots. Napiszę dla pani kartkę. Pójdzie pani do doktor Calvin i powie jej, że to część eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyła jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nową twarzą i w nowym kapeluszu Clair czuła się kimś całkiem innym niż dotychczas. Pani psycholog wysłuchała jej uważnie, zadała kilka pytań, skinęła głową, a potem Claire wyszła z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Zdumiewająca rzecz, co pieniądze potrafią zdziałać. Gdy Cłaire miała wszystkie towary sklepu w zasięgu ręki, wypowiedzi ekspedientki już nie wydawały jej się głosem z góry, a uniesione brwi dekoratora nie przypominały w ogóle grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosła Pulchność w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonów odzieżowych ośmieszał uporczywie jej próby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, zatelefonowała do Tony’ego, po czym wyciągnęła słuchawkę do Monsieura. — Jeśli pan pozwoli — powiedziała stanowczym głosem, starając się jednocześnie opanować drżenie palców — chciałabym, żeby pan porozmawiał z moim… eee… sekretarzem. Tęgi jegomość podszedł do telefonu z jednym ramieniem założonym za plecy, sięgnął drugą ręką po słuchawkę i unosząc ją dwoma palcami powiedział delikatnie: — Tak. — Krótka pauza, kolejne „tak” potem znacznie dłuższa pauza, skrzekliwy początek sprzeciwu, który szybko zniknął, kolejna pauza, bardzo potulne „tak”, i słuchawka wróciła na widełki. — Jeśli Madam zechce ze mną pójść — powiedział urażony i chłodny — postaram się zaspokoić jej potrzeby. — Chwileczkę — Claire popędziła z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykręciła ten sam numer. — Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziałeś, ale zadziałało. Dzięki. Jesteś… — łamała sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniego słowa, zrezygnowała i zakończyła ostatecznie kochany! Kiedy odwróciła się od telefonu, patrzyła na nią Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyrażała rozbawienie i zdziwienie. — Pani Belmont? Całe uniesienie uszło z Claire — ot, tak po prostu. Potrafiła jedynie skinąć głową — idiotycznie, jak marionetka. Gladys uśmiechnęła się z bezczelnością, którą jednak trudno było dokładnie uchwycić. — Nie wiedziałam, że pani tu robi zakupy? — Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uległo w jej oczach degradacji. — Zazwyczaj nie — odparła pokornie Claire. — I czyż nie zrobiła pani czegoś ze swoimi włosami? Są całkiem… osobliwe… Ach, mam STRONA 23nadzieję, że pani mi wybaczy, ale czy pani mąż nie ma na imię Lawrence? Zdawało mi się, że Lawrence. Claire zacisnęła zęby, ale musiała wyjaśnić. M u s i a ł a . — Tony jest jednym z przyjaciół mojego męża. Pomaga mi wybrać niektóre rzeczy. — Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym całkiem kochany. — Oddaliła się uśmiechnięta zabierając ze sobą blask i piękno tego świata. Claire nie kwestionowała faktu, że o pocieszenie zwróciła się właśnie do Tony’ego. Dziesięć dni wyleczyło ją z niechęci. I mogła przed nim płakać; płakać i wściekać się. — Byłam kompletną idiotką — piekliła się miętosząc przemoczoną chusteczkę. — Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ją… skopać. Powinnam powalić ją na ziemię i podeptać. — Czy może pani aż tak bardzo nienawidzić istoty ludzkiej? — zapytał nieco zdumiony Tony. — Ta część ludzkiego umysłu jest dla mnie zamknięta. — Och, nie chodzi o nią — jęknęła — ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chciałabym być, w każdym razie na zewnątrz… A nie mogę. Głos Tony’ego brzmiał zdecydowanie: — Może pani być, Mrs. Belmont. Może pani być. Mamy jeszcze dziesięć dni, a za dziesięć dni ten dom zmieni się nie do poznania. Czy tego właśnie nie planowaliśmy? — A czy mi to pomoże… z nią? — Niech ją pani tu zaprosi. I jej przyjaciół. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed… moim odejściem. W pewnym sensie będzie to inauguracja. — Ona nie przyjdzie. — A właśnie, że tak. Przyjdzie się pośmiać… I nie będzie do tego zdolna. — Czy naprawdę tak myślisz? Och, Tony, czy sądzisz, że damy radę to zrobić? Chwyciła jego ręce w swoje dłonie… A potem, z głową odrzuconą na bok zapytała: — A jaka z tego korzyść? To nie będzie moje dzieło, ty to wszystko robisz. Nie mogę cię wykorzystywać. — Nikt nie żyje w całkowitej izolacji — szepnął Tony. — Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co mogą dać pieniądze i pozycja społeczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani miałaby to robić?… I niech pani na to spojrzy w ten sposób, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, żeby spełniać rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego posłuszeństwa jest wyłącznie moją sprawą. Mogę spełniać rozkazy niechętnie albo ochoczo. Dla pani spełniam je chętnie, ponieważ zrobiono mnie tak, abym widział ludzi podług pani kryteriów. Pani jest życzliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ją pani opisuje, taka nie jest i nie byłbym jej tak posłuszny jak pani. A więc to p a n i a nie j a , pani Belmont, jest sprawcą tego wszystkiego. Po czym wysunął ręce z jej dłoni, a Claire spojrzała na tę nieprzeniknioną twarz, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Nagle znów się przestraszyła, tym razem czegoś zupełnie innego. Przełknęła nerwowo ślinę i zaczęła przyglądać się swoim rękom, w których nadal czuła mrowienie od nacisku jego palców. Nie przywidziało się jej; przycisnął jej palce swoimi, łagodnie, czule, zanim je odsunął. N i e ! Palce tej m a s z yn y … Palce tej m a s z yn y … Pobiegła do łazienki i zaczęła szorować ręce — histerycznie, bezsensownie. Następnego dnia była wobec niego trochę onieśmielona; obserwowała go bacznie; czekała, żeby zobaczyć, co może się zdarzyć. Przez pewien czas nie zdarzyło się nic. Tony pracował. Jeśli w technice kładzenia tapety czy też malowania szybkoschnącą farbą STRONA 24tkwiły jakieś trudności, po ruchach Tony’ego nie było tego widać. Jego ręce poruszały się precyzyjnie; jego palce były zręczne i pewne. Pracował przez całą noc. Nie słyszała go, ale każdego ranka przeżywała nową przygodę. Nie potrafiła zliczyć, ile rzeczy zostało zrobionych, a mimo to, zanim nadeszła kolejna noc, dostrzegała nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz próbowała pomóc i jej ludzka niezręczność udaremniła tę próbę. On był w przyległym pokoju, a ona wieszała obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczną precyzją. Albo za bardzo się denerwowała, albo może drabina była chybotliwa. To bez znaczenia. Nagle poczuła, że traci pod stopami oparcie, i krzyknęła. Drabina przewróciła się bez niej, gdyż na miejscu z nadludzką szybkością znalazł się Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mówiły absolutnie nic, a jego głos wypowiedział jedynie słowa: — Czy nie zrobiła sobie pani krzywdy, pani Bełmont? Dostrzegła przelotnie, że spadając ręką musiała potargać jego przylizaną fryzurę, bo po raz pierwszy było wyraźnie widać, że składa się ona z oddzielnych pasemek cienkich czarnych włosów. Wtedy poczuła dotyk jego ramion wokół swoich własnych barków i pod kolanami — mocno trzymających ją ciepłych ramion. Odepchnęła go od siebie, a jej własny wrzask dźwięczał jej głośno w uszach. Resztę dnia spędziła w swoim pokoju i od tamtej chwili sypiała z krzesłem podstawionym pod klamkę drzwi do sypialni. Rozesłała zaproszenia i, tak jak powiedział Tony, zostały one przyjęte. Musiała teraz tylko czekać na ten ostatni wieczór. To już nie był ten sam dom, który miała dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszła — wszystkie pokoje zostały zmienione. A ona sama ubrana była w rzeczy, których nigdy przedtem nie odważyłaby się założyć… A kiedy człowiek się w nie przystroił, przystroił się razem z nimi w dumę i ufność we własne siły. Przed lustrem wypróbowała uprzejmą minę pogardliwego rozbawienia i zwierciadło po mistrzowsku odwzajemniło się jej szyderstwem. Co powie Larry?… To nie miało jakoś znaczenia. Wraz z nim nadchodziły dni, które nie zapowiadały się ekscytująco. To co ekscytujące odchodziło wraz z Tonym. Czyż to nie było dziwne? Spróbowała odtworzyć swój nastrój sprzed trzech tygodni i zupełnie jej się to nie udało. Zegar wyrwał ją z zadumy, oznajmiając godzinę ósmą. Zwróciła się do Tony’ego: — Wkrótce tu będą. Tony. Lepiej zejdź do piwnicy. Nie możemy im pozwolić… Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, potem powiedziała słabo: — Tony?… — i trochę mocniej: Tony?… — i prawie krzyknęła: — T o n y! Ale teraz obejmował ją ramionami, trzymał swoją twarz blisko jej twarzy. Siłą jego uścisku byłą bezlitosna. Usłyszała jego głos poprzez stłumiony dźwięk własnej podnieconej paplaniny. — Claire — powiedział — jest wiele rzeczy, których nie mogę zrozumieć i to musi być jedna z nich. Odchodzę jutro, a nie chcę. Odkrywam, że jest we mnie więcej niż tylko pragnienie zadowolenia ciebie. Czyż to nie dziwne? Jego twarz była blisko; usta miał ciepłe, ale nie wydobywał się z nich oddech — maszyny przecież nie oddychają. Prawie dotknął nimi jej warg. … Wtedy rozległ się dzwonek. Przez chwilę mocowała się nie mogąc złapać tchu, a potem Tony zniknął nagle bez śladu, a dzwonek zabrzmiał ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnał dźwięczał natarczywie. Firanki w oknach od frontu były odsłonięte. Piętnaście minut wcześniej były zasłonięte. Miała co do tego absolutną p e w n o ś ć . Zatem musieli widzieć. Oni w s z ys c y musieli widzieć… wszystko! Weszli z taką uprzejmością, cała grupa — sfora przyszła ujadać — ich ostre, przenikliwe oczy STRONA 25wdzierały się wszędzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytałaby w swój najbardziej złośliwy sposób o Larry’ego? Nieoczekiwanie stało się to dla Claire bodźcem do stawiania rozpaczliwego i lekkomyślnego oporu. Tak, wyjechał. Wróci chyba jutro. Nie, nie czułam się tu samotna. Ani trochę. Fascynująco spędziłam czas. I śmiała się do nich. Czemu nie? Co mogli zrobić? Larrybędzie znał prawdę, jeśli kiedykolwiek dojdzie do jego uszu opowieść o tym, co im się zdawało, że widzieli. Ale oni się nie śmiali. Potrafiła to wyczytać z furii w oczach Gladys Claffern; z fałszywej żywości jej słów; z jej pragnienia, aby już wreszcie wyjść. A kiedy żegnała się z nimi, uchwyciła jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. — …nigdy nie widziałam nic tak… taki p r z ys t o j n y … I wiedziała już dokładnie, dlaczego potrafiła ich traktować z pogardliwą wyższością. Niech wszystkie kocice miauczą i niech wszystkie wiedzą, że mogą być ładniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale żadna z nich, ani jedna, nie mogła mieć takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniała sobie znowu… znowu… znowu, że Tony jest maszyną i poczuła dreszcze na całym ciele. — Idź sobie! Zostaw mnie! — krzyknęła w kierunku pustego pokoju i pobiegła do łóżka. Łkała bezsennie przez całą noc. Następnego dnia tuż przed świtem, kiedy na ulicach było pusto, jakiś samochód podjechał pod jej dom i zabrał Tony’ego. Lawrence Belmont mijał biuro doktor Calvin i odruchowo zapukał. Zastał ją z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahał się z tego powodu. — Claire mi powiedziała, że Korporacja Robots zapłaciła za wszystko, co zrobiono w moim domu… — powiedział. — Tak — potwierdziła doktor Calvin. — Odpisaliśmy całą sumę jako cenną i konieczną część eksperymentu. Myślę, że na nowym stanowisku młodszego inżyniera będzie pana stać na utrzymanie domu. — Nie to mnie martwi. Sądzę, że po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadzenie testów będziemy w stanie kupić sobie własny model TN do przyszłego roku — ruszył w stronę drzwi, ale po chwili wahania zatrzymał się. — Słucham, panie Belmont? — zapytała doktor Calvin po krótkiej przerwie. — Ciekaw jestem… — zaczął Lany. — Ciekaw jestem, co się tam naprawdę wydarzyło. Ona… to znaczy Claire… wydaje się taka inna. Nie chodzi tylko ojej wygląd, choć szczerze przyznam, że jestem zdumiony — roześmiał się nerwowo. — Chodzi o nią s a m ą ! To naprawdę nie moja żona… nie potrafię tego wyjaśnić. — Po co próbować? Czy jest pan zawiedziony którymkolwiek z przejawów tej zmiany? — Wprost przeciwnie. Ale to mnie też trochę przeraża, rozumie pani… — Na pana miejscu nie martwiłabym się, panie Belmont. Pana żona poradziła sobie bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewałam, że eksperyment wytrzyma taką gruntowną i kompletną próbę. Wiemy dokładnie, jakie poprawki trzeba wprowadzić do modelu TN, a zasługa spada całkowicie na panią Belmont. Jeśli chce pan, żebym mówiła zupełnie uczciwie, to uważam, że pańska żona bardziej zasługuje na pański awans niż pan. Na te słowa Larry wzdrygnął się wyraźnie. — Póki wszystko pozostaje w rodzinie… — wymamrotał nieprzekonywająco i wyszedł. Susan Calvin spojrzała za nim. — Myślę, że to go zabolało… mam nadzieję… Przeczytałeś raport Tony’ego, Peter? — Dokładnie — odparł Bogert. — Czy model TN–3 nie będzie potrzebował zmian? — O, ty też tak sądzisz? — zapytała ostro Calvin. — Jaki jest tok twojego rozumowania?
Access-restricted-item true Addeddate 2021-05-27 04:03:13 Associated-names Asimov, Isaac, 1920-1992; Card, Orson Scott, (1951- ) Boxid IA40123824 Camera
Opanowanie świata przez sztuczną inteligencje Może zrobię może nie Odpowiedz Super quiz 👍 Mam w szkole napisać opowiadanie Science-fiction i nie wiedziałem o czym je zrobić! Dzięki za pomoc! Quiz leci do ulubionych. Odpowiedz Pomyśl sobie życzenie a zobaczysz co się stanie… Zacznij myśleć o czymś czego naprawdę pragniesz To funkcjonuje…, osoba która mi wysłała tą wiadomość powiedziała że jej życzenie spełniło się po 13 dniach po odczytaniu tej wiadomości Wypowiedz życzenie jak skończy się odliczanie: 10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… * wypowiedz życzenie* Wklej tę wiadomość w ciągu 26min do 13 komentarzy Odpowiedz Człowiek, który chce zniszczyć świat! Niall i Louis, gdy byli mali zostali porwani przez kosmitów. Od początku wpajano im, że Ziemi jest zła i należy ją zniszczyć. Gdy są juz pełnoletni, zostają zesłani na naszą planetę, aby ją znosząc. Jednak spotykają Liama, Harry’ego i Zayna, z którymi postanawiają założyć zespół. One Direction odnosi wielki sukces, przez co Louisowi i Niallowi szkoda niszczyć świata. Na Ziemi przecież mają mnostwo fanów, a na ich planecie ich nie ma (to będzie jedna z ich wad. zależy im głównie na sławie). Chociaż gdyby zniszczyli Ziemię, zyskaliby sławę na swojej planecie, o ile tego czynu nie przypisałby sobie ich dowódca, który zesłał tu Nialla i Louisa. Jak historia potoczy się dalej? Tego dowiesz się „tytuł opowiadania”. Już nigdy na moim profilu!Oto połączenie wszytskich twoich losowań o opowiadaniach. Odpowiedz1 Nie mów mi jak mam żyć. Poza tym to było pisane pod wpływem chwili i nie jest ani teoche przemyślane xd @.rainberry. Odpowiedz1 Odkrywanie kosmosu! To właśnie temat dla Twojego opowiadanie science-fiction! Podoba się? A może masz już jakiś pomysł, jak to wykorzystać? Koniecznie podziel się wynikiem w komentarzu! Trafiłaś po prostu idealnie😃! Odpowiedz2 Wojna jądrowa! To właśnie temat dla Twojego opowiadanie science-fiction! Podoba się? A może masz już jakiś pomysł, jak to wykorzystać? Koniecznie podziel się wynikiem w komentarzu! Hej, super, już mi coś iskrzy i może napiszę! Mega pomocny quiz, leci do ulubionych! Odpowiedz1 Wojna jądrowa! Odpowiedz1 Wojna jądrowa Super quiz więcej takich Odpowiedz1 @AmberGirll (Mam nadzieje że nie traktujesz tego jako rozkaz tylko pochwałę) No takich w sensie i podobnej tematyce science fiction,post apo itp Odpowiedz1 @Predator2500 nie, nie. Chcę wiedzieć, jakie quizy chcecie, żebym dodała. Po prostu nie wiedziałam, do czego odnosi się słowo „takich” :p Odpowiedz1 pokaż więcej odpowiedzi (1) Opanowanie świata przez sztuczną inteligencję! To właśnie temat dla Twojego opowiadanie science-fiction! Podoba się? A może masz już jakiś pomysł, jak to wykorzystać? Koniecznie podziel się wynikiem w komentarzu! Odpowiedz2 Odkrywanie kosmosu ❤❤ Super quiz 😚 Odpowiedz1
Prezentacja o robotyce w rozrywce. Walka na śmierć i życie. roboty wykorzystywane sa rowniez w walkach o duze pieniadze. Jest to walka na smierc i zycie. Zabawa. Pomysł robotów grających w piłkę nożną pojawił się w 1993 roku. Ludzie zaczeli wykorzystywac mechanike robotow i rozpoczeli urzadzac rozne zawody pilkarskie (Robocup) gdzie

chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 359 osób, 161 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron) STRONA 1ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 1 TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT PRZEŁOŻYŁ: EDWARD SZMIGIEL Książka dedykowana Marjorie Goldstein Dawidowi Bearingowi Hugh O’Neillowi, dla których właśnie piszę książki. STRONA 2„Roboty” to zbiór 31 opowiadań Isaaca Asimova, napisanych w latach 1939–1977 i po raz pierwszy zebranych w jednym tomie (większość z nich nie była jeszcze w Polsce publikowana). To właśnie Asimov uważany jest za „ojca” nowoczesnego opowiadania o robotach. Wymyślił termin robotyka i stworzył słynne trzy prawa robotyki, które każdy robot ma zakodowane w swym pozy tronowym mózgu. Dzięki tym mózgom istoty z metali, plastiku lub włókien syntetycznych potrafią radzić sobie w najbardziej zaskakujących sytuacjach. Na kartach książki spotkacie Państwo roboty, które zachowują się tak, jakby nie były zaprogramowane; roboty, które posłuszeństwo trzem prawom traktują zbyt dosłownie i roboty, które dążą do człowieczeństwa. Występują tu również ludzie: Mike Donovan i Greg Powell testujący modele eksperymentalne; Peter Bogert oraz cała reszta badaczy i projektantów z Korporacji Robots, a przede wszystkim niepowtarzalna doktor Susan Calvin — robopsycholog. Wielbiciele znakomitego pisarza, miłośnicy science fiction i robotów oraz wszyscy czytelnicy, którzy cenią zabawne, logiczne, intrygujące i pobudzające do refleksji opowiadania powitają z radością „Roboty” Asimova. Jest to książka dla każdego! STRONA 3WSTĘP Do czasu, kiedy miałem prawie dwadzieścia lat i byłem już zagorzałym czytelnikiem literatury science fietion, przeczytałem wiele opowiadań o robotach i stwierdziłem, że można je podzielić na dwie kategorie. W pierwszej znalazły się opowiadania opisujące roboty zagrażające człowiekowi. Nie muszę tego zbytnio wyjaśniać. Takie opowiadania były mieszaniną szczęku metalu i gardłowych odgłosów, zakładały, że „są rzeczy, których człowiek nie powinien wiedzieć”. Po pewnym czasie strasznie mi one obrzydły i nie mogłem ich znieść. Do drugiej kategorii (o wiele mniejszej) należały opowiadania o robotach sympatycznych i zazwyczaj poniewieranych przez okrutne istoty ludzkie. Te oczarowały mnie. Pod koniec 1938 roku na półkach księgarskich pojawiły się dwa takie opowiadania, które wywarły na mnie szczególne wrażenie. Pierwszym była nowela Eando Bindera pod tytułem Ja, Robot o świętym robocie o nazwisku Adam Link, a drugim opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy, które wzruszyło mnie sportretowaniem robota będącego wszystkim, czym powinna być lojalna żona. Dlatego też, kiedy 10 czerwca 1939 roku (o tak, ja naprawdę mam skrzętnie prowadzony pamiętnik) zasiadłem do napisania mojego pierwszego opowiadania o robotach, nie miałem żadnej wątpliwości w jakiej konwencji chcę je napisać. Tak powstał Robbie, opowiadanie o robocie–niańce i małej dziewczynce, o miłości i nieprzychylnie nastawionej matce, o słabym ojcu, złamanym sercu i powtórnym połączeniu we łzach. Pierwotnie ukazało się ono pod znienawidzonym przeze mnie tytułem Nieznajomy towarzysz zabaw dziecinnych. Ale zdarzyło się coś dziwnego, gdy pisałem to pierwsze opowiadanie. Zacząłem myśleć o robotach jak o produktach technicznych, zbudowanych przez inżynierów. Zbudowanych z zabezpieczeniami, tak by nie stanowiły groźby, i zaprojektowanych do określonych prac. Z biegiem czasu starannie zaprojektowane roboty przemysłowe coraz częściej były obecne w moich opowiadaniach. Charakter tych opowiadań, drukowanych w poważnej literaturze science fiction, zmienił się całkowicie. Nastąpiło to zresztą u prawie wszystkich innych autorów. To mi dało dobre samopoczucie i przez wiele lat, a nawet dziesięcioleci, bez skrępowania przyznawałem, że jestem „ojcem nowoczesnego opowiadania o robotach”. Później dokonałem innych odkryć, które mnie zachwyciły. Odkryłem na przykład, że słowo „robotyka”, określające naukę o robotach, było wymyślone przeze mnie i nigdy przedtem nie stosowane. (Po raz pierwszy użyłem go w moim opowiadaniu pt. Zabawa w berka wydanym w 1942 roku). Słowo to weszło obecnie do powszechnego użytku. Istnieją czasopisma i książki, w których robotyka znajduje się w tytule. Powszechnie wiadomo w kręgach miłośników sf, że to ja wymyśliłem ten termin. Nie myślcie, że nie jestem z tego dumny. Niewielu jest ludzi, którzy ukuli pożyteczny termin naukowy, a choć zrobiłem to nieświadomie, nie mam zamiaru pozwolić, żeby ktokolwiek na świecie o tym zapomniał. Co więcej, w Zabawie w berka po raz pierwszy jasno i dokładnie omówiłem moje Trzy Prawa Robotyki i one również stały się sławne. Pisząc opowiadania o robotach nie miałem pojęcia, że roboty powstaną za mojego życia. Właściwie byłem pewien, że tak się nie stanie i postawiłbym na to masę pieniędzy. (Przynajmniej 15 centów, co jest moją granicą zakładu przy stawianiu na pewniaka). I oto 43 lata po napisaniu mojego pierwszego opowiadania o robotach rzeczywiście mamy STRONA 4roboty. A na dodatek, są one takie, jak je sobie poniekąd wyobrażałem: przemysłowe roboty, stworzone przez inżynierów do wykonywania określonych prac i z wbudowanymi zabezpieczeniami. Można je znaleźć w licznych fabrykach, szczególnie w Japonii, gdzie istnieją zakłady całkowicie zrobotyzowane. Linie montażowe w takich fabrykach są na każdym odcinku obsadzone przez roboty. Z pewnością te roboty nie są tak inteligentne, jak moje: nie są pozytronowe, a nawet nie są humanoidami. Jednakże rozwijają się szybko dążąc do większych zdolności i uniwersalności. Kto wie, czym będą za czterdzieści lat? Jednej rzeczy możemy być pewni. Roboty zmieniają świat i pchają go w kierunku, którego nie potrafimy przewidzieć. Skąd się wzięły te prawdziwe roboty? Ich głównym producentem jest firma Unimation, Inc. w Danbury w stanie Connecticut. Jest to przodujący wytwórca robotów przemysłowych, odpowiedzialny prawdopodobnie za jedną trzecią wszystkich zainstalowanych robotów. Prezesem firmy jest Joseph F. Engelberger, który założył ją pod koniec lat pięćdziesiątych. Tak się interesował robotami, że postanowił uczynić ich produkcję dziełem swojego życia. Ale w jaki sposób, u licha, tak wcześnie zainteresował się robotami? Według jego własnych słów roboty zafrapowały go w latach czterdziestych, kiedy był studentem fizyki na Uniwersytecie Columbia i czytał opowiadania o robotach napisane przez swojego kolegę ze studiów, Isaaca Asimova. Wielkie Nieba! Wiecie, w tych bardzo dawnych czasach nie pisałem opowiadań o robotach kierowany ambicją. Wszystko, czego pragnąłem, to sprzedać je, aby zarobić kilkaset dolarów, które miały mi pomóc w opłaceniu czesnego za studia, a poza tym chciałem zobaczyć swoje nazwisko w druku. Gdybym tworzył w jakimkolwiek innym gatunku literatury, nic więcej bym nie osiągnął. Ale ponieważ pisałem w konwencji science fiction i tylko dlatego zapoczątkowałem — nie będąc tego świadomy — łańcuch wydarzeń, które zmieniają oblicze świata. A propos, Joseph F. Engelberger wydał w 1980 roku książkę pod tytułem Robotyka w praktyce: zarządzanie i zastosowanie robotów przemysłowych (wydana przez American Management Associations) i był na tyle uprzejmy, że poprosił mnie o napisanie przedmowy. Wprawiło to sympatycznych pracowników wydawnictwa w zdumienie… Różne moje opowiadania ukazały się w przynajmniej siedmiu zbiorach. Dlaczego miały pozostawać tak rozrzucone? Skoro wydają się znacznie ważniejsze, niż komukolwiek się śniło (najmniej mnie samemu) w momencie ich napisania, dlaczego nie zgromadzić ich w jednym tomie? Nie trzeba było długo prosić mnie o zgodę, więc oto trzydzieści jeden opowiadań, jakieś 200 000 słów, napisanych na przestrzeni lat 1939–1977. STRONA 5NIEKTÓRE ROBOTY NIEPODOBNE DO LUDZI Nie ustawiam opowiadań o robotach w kolejności, w jakiej zostały napisane. Raczej grupuję je według treści. Na przykład w tym pierwszym rozdziale zajmuję się robotami, które kształtem różnią się od człowieka. Przypominają psa, samochód, skrzynkę. Dlaczego nie? Roboty przemysłowe, które wyprodukowano później, nie posiadają przecież ludzkiej postaci. Pierwsze opowiadanie, „Najlepszy przyjaciel chłopca”, nie znajduje się w żadnym z moich wcześniejszych zbiorów. Zostało ono napisane 10 września 1974 roku i możecie w nim znaleźć odległe echo opowiadania Robbie, które napisałem 35 lat wcześniej, a które pojawia się później w tym tomie. Przy okazji zauważcie, że w tych opowiadaniach jestem wierny konwencji prezentowania robotów, o jakiej wspomniałem na wstępie. Jednak w opowiadaniu „Sally” robot bardziej bliższy jest tej pierwszej, groźnej konwencji. No cóż, jeśli chcę coś takiego zrobić od czasu do czasu, to chyba mogę. Któż mnie powstrzyma? STRONA 6NAJLEPSZY PRZYJACIEL CHŁOPCA — Gdzie jest Jimmy, kochanie? — zapytał pan Anderson. — Na kraterze — odpowiedziała pani Anderson. — Nic mu się nie stanie. Robies jest z nim. Czy już przyjechał? — Tak. Przechodzi testy na kosmodromie. Właściwie sam nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. Naprawdę nie widziałem żadnego, odkąd opuściłem Ziemię piętnaście lat temu. Oczywiście z wyjątkiem tych na filmach. — Jimmy nigdy nie widział żadnego — powiedziała pani Anderson. — Bo urodził się na Księżycu i nie może odwiedzić Ziemi. Myślę, że ten którego sprowadzam tutaj będzie pierwszym na Księżycu. — Kosztował wystarczająco dużo — powiedziała pani Anderson wzdychając cicho. — Utrzymanie Robiesa też niemało kosztuje — dodał pan Anderson. Jimmy był na kraterze, tak jak powiedziała jego matka. Według kryteriów ziemskich chłopiec przypominał wrzeciono. Był wysoki jak na dziesięciolatka. Ręce i nogi miał długie i zwinne. W skafandrze kosmicznym wyglądał na tęższego i bardziej przysadzistego, ale potrafił sobie radzić z grawitacją księżycową jak żadna istota urodzona na Ziemi. Jego ojciec już na starcie nie mógł dotrzymać mu kroku, kiedy Jimmy wyciągał nogi i ruszał w kangurzych podskokach. Zewnętrzna strona krateru opadała ku południu i Ziemia, która tkwiła zawieszona na południowym niebie (tam gdzie zawsze się znajdowała, patrząc z Księżycowego Miasta), była prawie w pełni, tak że cała pochyłość krateru pozostawała jasno oświetlona. Pochyłość opadała łagodnie i nawet ciężar skafandra nie mógł powstrzymać Jimmy’ego od wbiegnięcia na nią płynnymi podskokami, które wywoływały złudzenie, że grawitacja nie istnieje. — No dalej, Robies — krzyknął. Robies, który usłyszał wołanie przez radio, zapiszczał i ruszył za chłopcem. Choć Jimmy był specjalistą w bieganiu, nie potrafił prześcignąć Robiesa, który nie potrzebował skafandra, miał cztery nogi i ścięgna ze stali. Robies poszybował nad głową Jimmy’ego, koziołkując i lądując prawie pod stopami chłopca. — Nie popisuj się, Robies — powiedział Jimmy — i pozostań w zasięgu wzroku. Robies ponownie zakwilił specjalnym piskiem, który oznaczał „tak”. — Nie ufam ci, ty krętaczu — krzyknął Jimmy i dał susa w górę przenosząc się nad zakrzywionym górnym skrajem ściany krateru na wewnętrzny stok. Ziemia zapadła się poniżej szczytu ściany krateru i nagle wokół chłopca zapanowała głęboka ciemność. Ciepła, przyjazna ciemność zacierająca różnicę między ziemią i niebem, gdyby nie migotanie gwiazd. Jimmy’emu właściwie nie wolno było bawić się po ciemnej stronie ściany krateru. Dorośli mówili, że to niebezpieczne, ale pewnie dlatego, że nigdy tam sami nie byli. Podłoże było równe i skrzypiące, a Jimmy znał dokładnie położenie każdego z niewielu kamieni. Poza tym czy mogło być niebezpieczne pędzenie przez ciemność, gdy podskakujący wokoło, piszczący i świecący Robies był tuż przy nim? Nawet bez świecenia Robies potrafił przy pomocy radaru określić, gdzie się znajdują. Chłopcu nie mogło się stać nic złego, kiedy Robies był w pobliżu. Podstawiał mu nogę, gdy Jimmy za bardzo zbliżał się do skały, wskakiwał na niego, aby mu okazać swoją ogromną miłość lub krążył dookoła i skrzypiał piskiem niskim i przerażonym, kiedy Jimmy chował się za skałą. Jednak cały czas wiedział bardzo dobrze, gdzie chłopiec się znajduje. Pewnego razu Jimmy położył się nieruchomo, udając że jest ranny, a Robies włączył STRONA 7alarm radiowy i mieszkańcy Księżycowego Miasta w pośpiechu przybyli na miejsce. Ojciec skarcił go za ten figiel i chłopiec nigdy więcej nie próbował podobnych sztuczek. Akurat gdy sobie przypomniał tamto wydarzenie, usłyszał głos ojca na swojej prywatnej fali. — Jimmy, wracaj. Mam ci coś do powiedzenia. Teraz Jimmy był bez skafandra i umyty. Zawsze trzeba było się obmyć po powrocie z zewnątrz. Nawet Robies musiał być spryskany, ale on to uwielbiał. Stał na czworakach — drżące i troszeczkę świecące małe ciało długości ponad trzydziestu centymetrów oraz mała głowa bez ust, z dwoma szklanymi oczami i wypukłością, w której mieścił się mózg. Piszczał, aż pan Anderson powiedział: — Spokój, Robies. Pan Anderson uśmiechał się. — Mamy coś dla ciebie, Jimmy. Teraz jest na kosmodromie, ale będziemy go mieli jutro po ukończeniu wszystkich testów. Pomyślałem sobie, że powiem ci już teraz. — Z Ziemi, tato? — Pies z Ziemi, synu. Prawdziwy pies. Szczenię szkockiego teriera. Pierwszy pies na Księżycu. Już nie będziesz potrzebował Robiesa. Wiesz, nie możemy ich trzymać razem i jakiś inny chłopiec lub dziewczynka dostanie Robiesa. Wydawało się, że czeka, aż Jimmy coś powie, a potem sam rzekł: — Przecież wiesz, co to jest pies, Jimmy. To prawdziwe stworzenie. Robies to tylko mechaniczna imitacja, robot–pies. Stąd się wzięła jego nazwa. Jimmy zasępił się. — Robies nie jest imitacją, tato. To mój pies. — Nieprawdziwy, Jimmy. Robies to tylko stal, druty i prosty mózg pozytronowy. On nie jest żywy. — On robi wszystko, co chcę, tato. On mnie rozumie. Jasne, on jest żywy. — Nie, synu. Robies jest tylko maszyną. Jest po prostu zaprogramowany. Pies jest żywy. Jak już będziesz miał psa, nie będziesz chciał Robiesa. — Psu będzie potrzebny skafander, prawda? — Tak, oczywiście. Ale będzie wart tego wydatku i przyzwyczai się do skafandra. A w Mieście nie będzie go potrzebował. Zobaczysz różnicę, kiedy już tu będzie. Jimmy spojrzał na Robiesa, który znowu kwilił, sprawiał wrażenie przestraszonego. Jimmy wyciągnął ręce i Robies jednym skokiem znalazł się na nich. — Jaka będzie różnica między Robiesem i psem? — zapytał chłopiec. — Trudno to wyjaśnić — odpowiedział pan Anderson — ale łatwo to będzie zauważyć. Pies naprawdę będzie cię kochał. Robiesa tylko tak zaprogramowano, żeby się zachowywał, jak gdyby cię kochał. — Ale, tatusiu, nie wiemy, co jest wewnątrz psa, ani jakie są jego uczucia. Może on też tylko tak się zachowuje? Pan Anderson zamyślił się. — Jimmy, poznasz różnicę, kiedy doświadczysz miłości żywego stworzenia. Jimmy mocno przytulił Robiesa. Chłopiec zmarszczył czoło, a jego zdesperowane spojrzenie oznaczało, że nie zmieni zdania. — Ale co za różnica, w jaki sposób one się zachowują? A czy nie liczy się to, co ja czuję? Kocham Robiesa i właśnie to się liczy. I mały robot — pies, który nigdy w swoim istnieniu nie był przytulany tak mocno, zakwilił wysokimi i szybkimi piskami — piskami szczęścia. STRONA 8SALLY Sally nadjeżdżała drogą od jeziora, więc pomachałem jej ręką i zawołałem ją po imieniu. Zawsze lubiłem patrzeć na Sally. Rozumiecie, lubiłem je wszystkie, ale Sally była z nich najładniejsza. Co do tego nie ma po prostu dwóch zdań. Kiedy pomachałem jej, ruszyła trochę szybciej, nie tracąc nic ze swego dostojeństwa. Zawsze taka była. Jechała szybciej, żeby pokazać, że też się cieszy widząc mnie. Powiedziałem do mężczyzny stojącego obok: — To jest Sally. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Wprowadziła go pani Hester. — Jake, to jest pan Gellhorn. Przypominasz sobie, że przysłał list z prośbą o spotkanie — powiedziała. Tak naprawdę, to była tylko gadanina. Mam milion rzeczy do zrobienia na Farmie i rzeczą, na którą po prostu nie mogę marnotrawić czasu jest poczta. Dlatego trzymam na Farmie panią Hester. Mieszka niedaleko, jest dobra w załatwianiu głupstw, nie zawraca mi tym głowy, a przede wszystkim lubi Sally i całą resztę. Niektórzy ludzie ich nie lubią. — Miło mi pana widzieć, panie Gellhorn — powiedziałem. — Raymond J. Gellhorn — przedstawił się i podał mi rękę, którą uścisnąłem. Był raczej dużym facetem, o pół głowy wyższym ode mnie i szerszym też. Miał mniej więcej połowę moich lat, około trzydziestki. Czarne włosy, gładko przylizane i z przedziałkiem na środku oraz cienki wąsik, bardzo równo przystrzyżony. Kości szczękowe powiększały się mu pod uszami i sprawiały, że wyglądał jak osoba cierpiąca na lekki przypadek świnki. Byłby urodzony do roli łotra, więc założyłem, że równy z niego facet. — Jestem Jacob Folkers — powiedziałem. — W czym mogę panu pomóc? Uśmiechnął się. Był to uśmiech duży, szeroki, odsłaniający białe zęby. — Może mi pan opowiedzieć trochę o swojej Farmie, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Usłyszałem, jak Sally zbliża się do mnie od tyłu i wyciągnąłem rękę. Podsunęła się pod nią, a twardy, błyszczący lakier jej błotnika był ciepły. — Ładny automobil — zauważył Gellhorn. To jeden ze sposobów nazywania rzeczy po imieniu. Sally była kabrioletem–limuzyną, rocznik 2045, z pozytronowym silnikiem Hennisa–Carletona i podwoziem Armata. Miała najczystsze, najdoskonalsze linie, jakie kiedykolwiek widziałem. Przez pięć lat była moją ulubienicą i włożyłem w nią wszystko, co potrafiłem sobie wymarzyć. Przez cały ten czas za jej kierownicą nigdy nie siedział żaden człowiek. Ani razu. — Sally — powiedziałem, poklepując ją delikatnie — poznaj pana Gellhorna. Szum cylindrów Sally ożywił się nieco. Uważnie nasłuchiwałem odgłosu stukania. Ostatnio słyszałem stukot w silniku prawie we wszystkich samochodach i zmiana oleju nic nie pomagała. Jednak tym razem Sally była tak idealna jak lakier na jej karoserii. — Czy wszystkie pana samochody mają imiona? — zapytał Gellhorn. Sprawiał wrażenie rozbawionego, a pani Hester nie lubi ludzi, którzy sprawiają wrażenie, że się nabijają z Farmy. Powiedziała więc ostro: — Oczywiście. Samochody mają prawdziwe osobowości, prawda Jake? Wszystkie sedany są rodzaju męskiego, a kabriolety — limuzyny rodzaju żeńskiego. Gellhorn znowu się uśmiechnął. — I trzyma je pani w oddzielnych garażach? Pani Hester rzuciła mu piorunujące spojrzenie. STRONA 9Gellhorn zwrócił się do mnie: — A teraz zastanawiam się, czy mógłbym porozmawiać z panem w cztery oczy, panie Folkers? — To zależy — odrzekłem. — Czy pan jest reporterem? — Nie, proszę pana. Jestem agentem handlowym. Rozmowa między nami nie jest przeznaczona do publicznej wiadomości. Zapewniam pana, że interesuje mnie zachowanie ścisłej tajemnicy. — Przejdźmy się trochę tą drogą. Jest tam ławka, z której możemy skorzystać. Ruszyliśmy. Pani Hester oddaliła się. Sally podążała za nami w bliskiej odległości. — Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli Sally pojedzie z nami, prawda? — zapytałem. — Oczywiście, że nie. Nie może powtórzyć naszych słów, prawda? — zaśmiał się z własnego żartu, wyciągnął rękę i potarł chłodnicę Sally. Sally zwiększyła obroty silnika i Gellhorn szybko cofnął rękę. — Nie jest przyzwyczajona do obcych — wyjaśniłem. Usiedliśmy na ławce pod wielkim dębem, skąd mogliśmy popatrzeć na prywatną autostradę po drugiej stronie małego jeziora. Było ciepło i na szosę wyjechało sporo samochodów, przynajmniej trzydzieści. Nawet z tej odległości widziałem, że Jeremiah wykonuje swój zwyczajny manewr kaskaderski: podkradł się od tyłu do jakiegoś statecznego, starszego modelu, a potem po gwałtownym dodaniu gazu — specjalnie po to, żeby piszczały hamulce — wyprzedził go z wyjącym silnikiem. Dwa tygodnie wcześniej całkiem zepchnął starego Angusa z asfaltu i wyłączyłem mu silnik na dwa dni. Obawiam się jednak, że to niewiele pomogło i wygląda na to, że nie da się z tym nic zrobić. Jeremiah to model sportowy, a taki typ jest strasznie popędliwy. — A więc, panie Gellhorn — rzekłem — czy mógłby mi pan powiedzieć, po co panu informacje? Gellhorn jednak rozglądał się dookoła. — To rzeczywiście zdumiewające miejsce, panie Folkers — powiedział. — Chciałbym, żeby pan do mnie mówił Jake. Każdy tak mówi. — W porządku, Jake. Ile masz tutaj samochodów? — Pięćdziesiąt jeden. Co roku otrzymujemy jeden lub dwa nowe. Jednego roku dostaliśmy pięć. Jeszcze nie straciliśmy żadnego. Wszystkie są w doskonałym stanie. Mamy nawet model Mat–O–Mot, rocznik 15, też na chodzie. Jeden z pierwszych pojazdów automatycznych. Był pierwszym samochodem tutaj. Dobry, stary Matthew. Teraz przez większość dnia pozostawał w garażu, ale wtedy był przodkiem wszystkich samochodów napędzanych pozytronowo. Były to czasu, kiedy niewidomi weterani wojny, chorzy na porażenie obu kończyn górnych lub dolnych i przywódcy państwa stanowili jedyną kategorię osób, które jeździły pojazdami automatycznymi. Ale Samson Harridge, mój szef, miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zdobyć taki pojazd. W tamtym okresie byłem jego szoferem. Ta myśl sprawia, że czuję się stary. Pamiętam czasy, kiedy nie było na świecie automobilu, który okazałby się na tyle rozgarnięty, żeby znaleźć drogę do własnego domu. Prowadziłem martwe bryły mechaniczne, które przez cały czas potrzebowały ręki człowieka przy urządzeniach sterujących. Co roku takie maszyny zabijały dziesiątki tysięcy ludzi. Pojazdy automatyczne załatwiły sprawę. Oczywiście mózg pozytronowy reaguje o wiele szybciej niż oko ludzkie i ludziom opłacało się trzymać ręce z dala od urządzeń sterujących. Wsiadało się, wyznaczało miejsce docelowe i pozwalało pojazdowi jechać po swojemu. Teraz przyjmujemy to jako rzecz oczywistą, ale pamiętam dni, kiedy wyszły pierwsze prawa wyrzucające stare maszyny z autostrad i ograniczające podróż pojazdów automatycznych. Chryste, ale to była granda. Określano to wszelkimi epitetami, od komunizmu do faszyzmu, ale autostrady STRONA 10opustoszały, zabijało się mniej ludzi, a poza tym łatwiej się było przemieszczać. Pojazdy automatyczne były oczywiście od dziesięciu do stu razy droższe od samochodów kierowanych ręcznie i niewiele osób mogło sobie pozwolić na taki prywatny pojazd. Przemysł wyspecjalizował się w produkcji automatycznych omnibusów. Zawsze można było zadzwonić do firmy i zlecić, żeby omnibus zatrzymał się za parę minut przy twoich drzwiach i zawiózł cię tam, dokąd chciałeś pojechać. Zazwyczaj trzeba było jechać z innymi, którzy podążali w twoim kierunku, ale cóż w tym złego? Samson Harridge miał jednak swój prywatny samochód i poszedłem do niego z chwilą dostarczenia pojazdu. Jeszcze wtedy nie nazywałem tego samochodu Matthew. Nie wiedziałem, że pewnego dnia będzie dziekanem Farmy. Wiedziałem tylko, że tracę przez niego pracę i strasznie mi się to nie podobało. — Już nie będzie mnie pan potrzebował, panie Harridge? — zapytałem. — Dlaczego jesteś taki roztrzęsiony, Jake? — odparł pytaniem. — Chyba nie myślisz, że zdam się na pastwę takiego wynalazku? Ty pozostań przy układzie sterowania. — Ale on sam działa, panie Harridge — powiedziałem. — Obserwuje szosę, odpowiednio reaguje na przeszkody, ludzi i inne samochody, i pamięta, jakimi drogami ma jechać. — Tak mówią. Tak mówią. W każdym razie ty siedzisz za kierownicą, tak na wszelki wypadek. Zabawne, jak można polubić samochód. Nie minęło wiele czasu, a ja już go nazywałem Matthew i spędzałem cały czas polerując go na błysk i pilnując, aby jego silnik bez przerwy pracował. Mózg pozytronowy pozostaje w najlepszej kondycji, gdy ma ciągłą kontrolę nad swoim podwoziem, co oznacza, że warto trzymać pełen bak po to, aby silnik mógł się obracać powoli w dzień i w nocy. Po pewnym czasie doszło do tego, że po dźwięku silnika potrafiłem poznać, jak się Matthew czuje. Na swój własny sposób Harridge też polubił Matthew. Nie miał nikogo innego, kogo mógłby lubić. Rozwiódł się i przeżył trzy żony i pięcioro dzieci oraz troje wnuków. Więc kiedy umarł, nie dziwił nikogo fakt, że kazał przekształcić swoją posiadłość w Farmę Dla Automobili Na Emeryturze, ze mną jako zarządcą i Matthew jako pierwszym członkiem dystyngowanej linii. To się okazało moim życiem. Nigdy się nie ożeniłem. Nie można się ożenić i nadal doglądać pojazdów automatycznych tak, jak się powinno to robić. Gazetom wydawało się, że to zabawne, ale po pewnym czasie przestano na ten temat żartować. Na temat niektórych rzeczy nie można żartować. Być może nigdy nie byliście w stanie pozwolić sobie na pojazd automatyczny i być może też nigdy nie będziecie w stanie, ale zawierzcie mi, człowiek musi je z czasem pokochać. Ciężko pracują i są bardzo przywiązane. Trzeba człowieka bez serca, żeby poniewierać taki pojazd, albo patrzeć, jak jest poniewierany. Doszło do tego, że posiadacz pojazdu automatycznego po pewnym czasie robił zapis o przekazaniu pojazdu na Farmę, jeśli nie miał spadkobiercy, na którym mógłby polegać, że weźmie on pojazd pod dobrą opiekę. Wyjaśniłem to wszystko Gellhornowi. — Pięćdziesiąt jeden samochodów! To stanowi dużą sumę pieniędzy — zauważył. — Początkowo każdy wart był minimum pięćdziesiąt tysięcy — wyjaśniłem. — Teraz o wiele więcej. Zrobiłem przy nich różne rzeczy. — Utrzymywanie Farmy musi kosztować dużo pieniędzy. — Ma pan rację. Farma jest przedsięwzięciem niedochodowym, nie płacimy więc podatków i, oczywiście, nowe pojazdy przybywające na Farmę zazwyczaj mają dołączone fundusze kredytowe. Jednak koszty bez przerwy rosną. Muszę utrzymywać odpowiedni standard na Farmie; kładę nowe drogi asfaltowe i naprawiam stare; benzyna, olej, naprawy i nowe gadżety. Wszystko to kosztuje. STRONA 11— I spędził pan przy tym wiele czasu. — Z pewnością, panie Gellhorn. Trzydzieści trzy lata. — Nie wydaje się, żeby pan sam dużo z tego miał. — Nie? Zaskakuje mnie pan, panie Gellhorn. Mam Sally i pięćdziesiąt innych. Niech pan na nią spojrzy. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Nie mogłem się powstrzymać. Sally była czysta prawie do bólu. Jakiś insekt musiał skonać na przedniej szybie lub wylądował na niej o jeden pyłek za dużo, więc Sally wzięła się do pracy. Wysunęła się mała rurka i wypuściła strugę tergosolu na całą szybę. Ciecz rozpłynęła się szybko po silikonowej powłoce i wycieraczki natychmiast wskoczyły na swoje miejsce, przesuwając się po szybie i wciskając wodę do kanaliku, który odprowadzał ją, kropla po kropli, na ziemię. Ani jedna kropla wody nie dostała się na jej błyszczącą maskę w kolorze zielonego jabłuszka. Wycieraczka i rurka ze środkiem czyszczącym wskoczyły z powrotem na miejsce i zniknęły. — Nigdy nie widziałem, żeby pojazd automatyczny robił coś podobnego — powiedział Gellhorn. — Chyba nie — przyznałem. — Zamontowałem to specjalnie na naszych samochodach. Są czyste. Ciągle szorują swoje szyby. Lubią to. Na Sally zamontowałem nawet rozpylacz z woskiem. Każdego wieczora poleruje się sama, aż można się przejrzeć w dowolnej części samochodu a nawet ogolić. Jeśli uda mi się uzbierać pieniądze, zainstaluję to na pozostałych dziewczynkach. Kabriolety–limuzyny są bardzo próżne. — Mogę ci powiedzieć, jak uzbierać pieniądze, jeżeli to cię interesuje. — To mnie zawsze interesuje. Jak? — Czyż to nie jest oczywiste, Jake? Każdy z twoich samochodów jest wart minimum pięćdziesiąt tysięcy, jak powiedziałeś. Założę się, że większość z nich jest warta miliony. — Więc? — Czy myślałeś kiedyś o sprzedaniu kilku z nich? Potrząsnąłem głową. — Chyba nie zdaje pan sobie z tego sprawy, panie Gellhorn, ale ja nie mogę sprzedać żadnego. One należą do Farmy, nie do mnie. — Pieniądze poszłyby do kasy Farmy. — Dokumenty założycielskie Farmy zastrzegają, że samochody mają być pod nieprzerwaną opieką. Nie mogą zostać sprzedane. — A co z silnikami? — Nie rozumiem pana. Gellhorn zmienił pozycję, a jego głos stał się poufny. — Słuchaj no, Jake, pozwól, że wyjaśnię sytuację. Jest duży rynek na prywatne pojazdy automatyczne, jeśli tylko można by je uczynić wystarczająco tanimi. Zgadza się? — To żaden sekret. — A dziewięćdziesiąt pięć procent ceny to silnik. Zgadza się? Wiem, skąd możemy zdobyć zapas karoserii. Wiem też, gdzie możemy sprzedać pojazdy automatyczne po dobrej cenie — dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy za tańsze modele, może pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt za lepsze egzemplarze. Wszystko, czego mi potrzeba, to silniki. Widzisz rozwiązanie? — Nie widzę, panie Gellhorn. — Widziałem, ale chciałem, żeby powiedział to na głos. — Rozwiązanie jest właśnie tutaj. Masz ich pięćdziesiąt jeden. Jesteś ekspertem w mechanice automobilowej, Jake. Musisz być. Mógłbyś odłączyć silnik i włożyć go do innego samochodu, tak że nikt by nie widział różnicy. — Byłoby to niezupełnie etyczne. STRONA 12— Nie robiłbyś krzywdy samochodom. Wyświadczałbyś im przysługę. Wykorzystaj swoje starsze samochody. Wykorzystaj tego starego Mat–O–Mota. — Zaraz, chwileczkę, panie Gellhorn. Silnik i karoseria to nie dwie oddzielne rzeczy. To jedna całość. Te silniki są przyzwyczajone do swoich karoserii. Nie byłyby szczęśliwe w innych samochodach. — W porządku, to jest argument. To jest bardzo dobry argument, Jake. Byłoby to jak zabranie twojego rozumu i włożenie go do czaszki kogoś innego. Zgadza się? Nie sądzisz, że spodobałoby ci się to? — Nie sądzę. — A co byś powiedział, gdybym zabrał twój rozum i włożył go do ciała młodego sportowca. Co ty na to, Jake? Nie jesteś już młodzieniaszkiem. Gdybyś miał taką szansę, nie cieszyłbyś się, że masz ponownie dwadzieścia lat? To właśnie proponuję niektórym z twoich pozytronowych silników. Będą włożone do nowych karoserii, rocznik 57. Najnowsza konstrukcja. Roześmiałem się. — W tym nie ma zbyt wiele sensu, panie Gellhorn. Niektóre z naszych samochodów mogą być stare, ale mają dobrą opiekę. Nikt nimi nie jeździ. Mogą robić, co chcą. Są na emeryturze, panie Gellhorn. Nie chciałbym dwudziestoletniego ciała, jeśli oznaczałoby to kopanie rowów przez resztę mojego nowego życia i ciągłe cierpienie na niedostatek jedzenia… Jak ci się wydaje, Sally? Dwoje drzwi Sally otworzyło się i zamknęło ze zamortyzowanym trzaskiem. — A to co? — zapytał Gellhorn. — W taki sposób Sally się śmieje. Gellhorn zmusił się do uśmiechu. Chyba zdawało mu się, że robię brzydki żart. — Mów do rzeczy, Jake — powiedział. — Samochody są po to zrobione, żeby nimi jeździć. Prawdopodobnie nie są szczęśliwe, jeśli się nimi nie jeździ. — Od pięciu lat nikt nie prowadził Sally — powiedziałem. — Według mnie wygląda na szczęśliwą. — Ciekawe. Podniósł się i podszedł powoli do Sally. — Cześć Sally, co byś powiedziała na przejażdżkę? Silnik Sally przyśpieszył obroty. Cofnęła się. — Niech pan jej nie naciska, panie Gellhorn — powiedziałem. — Jest bardzo płochliwa. Dwa sedany były jakieś sto metrów dalej na drodze. Zatrzymały się. Być może, na swój własny sposób, obserwowały. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Oczy utkwiłem w Sally. — Spokojnie, Sally — powiedział Gellhorn. Skoczył do przodu i schwycił klamkę od drzwi. Oczywiście ani drgnęła. — Chwilę temu otwierała się — powiedział. — Automatyczny zamek — wyjaśniłem. — Sally ma poczucie intymności. Puścił klamkę, a potem wolno i z premedytacją powiedział: — Samochód z poczuciem intymności nie powinien jeździć z opuszczonym dachem. Cofnął się trzy lub cztery kroki, a potem szybko — tak szybko, że nie mogłem zrobić kroku, aby go powstrzymać — rzucił się do przodu i wskoczył do samochodu. Całkowicie zaskoczył Sally, ponieważ lądując w środku wyłączył zapłon, zanim zdążyła go unieruchomić. Po raz pierwszy od pięciu lat silnik Sally był wyłączony. Zdaje mi się, że krzyknąłem, ale Gellhorn ustawił przełącznik na obsługę ręczną i też unieruchomił go w tym położeniu. Zapalił silnik. Sally znowu ożyła, ale nie miała swobody działania. Ruszył w górę drogi. Sedany wciąż tam stały. Nawróciły i niezbyt szybko odjechały. STRONA 13Przypuszczam, że to wszystko było dla nich zagadką. Jednym z sedanów był Giuseppe z fabryki w Mediolanie, drugi nazywał się Stephen. Trzymały się zawsze razem. Oba były nowe na Farmie, ale pozostawały tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nasze samochody po prostu nie mają kierowców. Gellhorn jechał prosto przed siebie i kiedy do sedanów w końcu dotarło, że Sally nie zwolni, że nie może zwolnić, było zbyt późno na coś innego niż panikę. Rzuciły się do ucieczki, każdy w przeciwną stronę, a Sally pogalopowała między nimi jak strzała. Steve wyrżnął w ogrodzenie jeziora i potoczył się, aż wyhamował w trawie i błocie, nie dalej niż piętnaście centymetrów od skraju jeziora. Giuseppe podskakiwał niemrawo, aż stanął dęba na poboczu drogi. Podprowadziłem Steve’a z powrotem na autostradę i próbowałem dojść, jakie szkody — jeśli w ogóle jakieś były — powstały w wyniku uderzenia w ogrodzenie, kiedy powrócił Gellhorn. Gellhorn otworzył drzwi Sally i wysiadł. Przechylając się do tyłu wyłączył zapłon po raz drugi. — No — powiedział — zdaje mi się, że zrobiłem dla niej dużo dobrego. Pohamowałem wściekłość. — Dlaczego z rozpędem przebił się pan przez sedany? Nie było ku temu powodu. — Spodziewałem się, że zjadą z drogi. — Zjechały. Jeden przejechał przez ogrodzenie. — Przykro mi, Jake — powiedział. — Myślałem, że zareagują szybciej. Wiesz, jak to jest. Byłem w wielu automatobusach, ale w prywatnym pojeździe automatycznym, zaledwie dwa lub trzy razy w swoim życiu, a teraz po raz pierwszy prowadziłem taki pojazd. Nie dziw się więc, Jake. Wzięło mnie kierowanie takim pojazdem, a niezły ze mnie twardziel. Mówię ci, nie musimy spuszczać więcej niż dwadzieścia procent ceny katalogowej, żeby osiągnąć dobry rynek, a to by oznaczało dziewięćdziesięcioprocentowy zysk. — Który byśmy podzielili? — Pół na pół. I pamiętaj, że to ja biorę na siebie całe ryzyko. — W porządku. Wysłuchałem pana. Teraz niech pan wysłucha mnie. — Uniosłem głos, ponieważ byłem po prostu zbyt wściekły, żeby się dalej bawić w uprzejmości. — Kiedy gasi się silnik Sally, zadaje się jej ból. Jak by się panu podobało zostać skopanym do nieprzytomności? To właśnie się robi Sally, gasząc jej silnik. — Przesadzasz, Jake. Automatobusy wyłącza się na każdą noc. — Jasne, dlatego nie chcę, żeby któryś z moich chłopców lub któraś z dziewczynek znalazła się w pańskich wymyślnych karoseriach rocznik 57, gdzie nie będę wiedział, jak się je traktuje. Automatobusom remonty kapitalne obwodów pozytronowych potrzebne są co kilka lat. Obwodów Matthew nie ruszano przez dwadzieścia lat. W porównaniu z tym, co może mu pan zaoferować? — No cóż, w tej chwili jesteś podekscytowany. Przypuśćmy, że przemyślisz moją propozycję, kiedy ochłoniesz, i skontaktujesz się ze mną. — Przemyślałem ją. Jeśli kiedykolwiek znów pana zobaczę, zadzwonię po policję. Jego usta stwardniały i zeszpetnialy. — Poczekaj chwileczkę, staruszku z lamusa — powiedział. Skontrowałem: — To pan poczekaj chwileczkę. To jest teren prywatny i rozkazuję panu go opuścić. Wzruszył ramionami. — No cóż, zatem do widzenia. — Pani Hester wyprowadzi pana z Farmy. I niech się pan postara, żeby to do widzenia było na zawsze. Ale nie było na zawsze. Zobaczyłem go dwa dni później. A raczej dwa i pół dnia, ponieważ gdy STRONA 14widziałem go po raz pierwszy, zbliżało się południe, a do naszego ponownego spotkania doszło krótko po północy. Kiedy włączył światło, usiadłem na łóżku mrugając, aż zorientowałem się, co się dzieje. Z chwilą gdy już widziałem, nie potrzeba było wielu wyjaśnień. Właściwie nie potrzeba było żadnych. W prawej pięści trzymał pistolet, którego paskudna mała lufa iglicowa ledwie wystawała spomiędzy dwóch palców. Wiedziałem, że wszystko, co musi zrobić, to zwiększyć nacisk ręki i będę rozerwany na pół. — Ubierz się, Jake — rozkazał. Nie poruszyłem się. Obserwowałem go tylko. — Słuchaj, Jake, znam sytuację — powiedział. — Przypominasz sobie, że odwiedziłem cię dwa dni temu. Nie masz tutaj żadnych strażników, żadnych ogrodzeń pod napięciem, żadnych sygnałów ostrzegawczych. Nic. — Nie potrzebuję ich. Tymczasem nic nie powstrzymuje pana od odejścia, panie Gellhorn. Na pana miejscu tak bym właśnie zrobił. Tutaj może być bardzo niebezpiecznie. Zaśmiał się krótko. — Jest niebezpiecznie, dla każdego po niewłaściwej stronie pistoletu piąstkowego. — Widzę go — powiedziałem. — Wiem, że pan go ma. — No to ruszaj się. Moi ludzie czekają. — Nie, panie Gellhorn. Nie prędzej niż powie mi pan, czego pan chce, i prawdopodobnie nawet wtedy nie. — Przedwczoraj złożyłem ci propozycję. — Odpowiedź nadal brzmi nie. — Teraz propozycja obejmuje coś więcej. Przyszedłem tu z kilkoma ludźmi i automatobusem. Masz szansę pójść ze mną i odłączyć dwadzieścia pięć silników pozytronowych. Nie obchodzi mnie, które wybierzesz. Załadujemy je do automatobusu i zabierzemy ze sobą. Po pozbyciu się ich dopilnuję, żebyś dostał uczciwą dolę. — Przypuszczam, że mam na to pańskie słowo. Zachowywał się tak, jakby nie zauważył, że jestem sarkastyczny. — Masz. — potwierdził. — Nie — powiedziałem. — Jeśli upierasz się przy odmowie, zajmiemy się tym po swojemu. Sam odłączę silniki, tylko że odłączę wszystkie pięćdziesiąt jeden. — Nie jest łatwo odłączyć silnik pozytronowy, panie Gellhorn. Czy jest pan specjalistą od robotyki? Nawet jeśli pan jest, wie pan, te silniki zostały przeze mnie zmodyfikowane. — Wiem o tym, Jake. I mówiąc szczerze, nie jestem specjalistą. Mogę zniszczyć dość dużo silników przy próbie wyciągnięcia ich. Dlatego będę musiał popracować nad nimi wszystkimi, jeśli odmówisz współpracy. Rozumiesz, kiedy skończę może mi zostać dwadzieścia pięć sztuk. Pierwsze, którymi się zajmę, ucierpią prawdopodobnie najbardziej. Dopóki nie dojdę do wprawy, rozumiesz. I jeśli sam się do nich wezmę, zacznę chyba od Sally. — Nie wierzę, że mówi pan poważnie, panie Gellhorn — powiedziałem. — Mówię poważnie, Jake — odparł, pozwolił, żeby jego słowa powoli docierały do mojej świadomości. — Jeśli zechcesz pomóc, możesz zatrzymać Sally. W przeciwnym razie narażona będzie na bardzo poważną szkodę. Przykro mi. — Pójdę z panem — powiedziałem — ale dam panu jeszcze jedno ostrzeżenie. Będzie pan w tarapatach, panie Gellhorn. Moje ostatnie słowa wydały mu się bardzo zabawne. Śmiał się cicho, gdy razem schodziliśmy po schodach. STRONA 15Automatobus stał przed podjazdem do pomieszczeń garażowych. Obok niego majaczyły cienie trzech ludzi, a ich latarki zapaliły się, gdy zbliżyliśmy się. Gellhorn powiedział cicho: — Mam staruszka. Idziemy. Podjedźcie samochodem i zaczynamy. Jeden z ludzi przechylił się do środka i przycisnął odpowiednie przyciski na tablicy sterowniczej. Ruszyliśmy podjazdem, a automatobus podążał za nami posłusznie. — Nie wjedzie do garażu — powiedziałem. Nie zmieści się w drzwi. Nie mamy tutaj automatobusów. Tylko samochody prywatne. — W porządku — powiedział Gellhorn. — Zjedźcie nim na trawnik i trzymajcie go w ukryciu. Usłyszałem brzęczenie samochodów, kiedy byliśmy jeszcze dziesięć metrów od garażu. Zazwyczaj uspokajały się, gdy wchodziłem do garażu. Tym razem nie uspokoiły się. Myślę, że wiedziały, iż w pobliżu są obcy, a kiedy ukazały się twarze Gellhorna i pozostałych, zaczęły bardziej hałasować. Każdy silnik turkotał z ożywieniem i nieregularnie stukał, aż w całym garażu klekotało. Światła zapaliły się automatycznie po naszym wejściu. Gellhornowi hałas samochodów wydawał się nie przeszkadzać, ale pozostała trójka wyglądała na zaskoczoną i niespokojną. Mieli wygląd wynajętych zbirów; wygląd, na który składały się nie tak bardzo cechy fizyczne jak pewna ostrożność w oku i mina winowajcy. Znałem ten typ i nie martwiłem się. Jeden z nich powiedział: — Do diabła, one spalają paliwo. — Moje samochody zawsze to robią — odparłem sztywno. — Ale nie dzisiejszej nocy — powiedział Gellhorn. — Wyłącz je. — To nie takie proste, panie Gellhorn — powiedziałem. — Zaczynaj! — rozkazał. Stałem w miejscu. Pewnie wycelował we mnie swój pistolet piąstkowy. Powiedziałem: — Mówiłem panu, panie Gellhorn, że podczas pobytu na Farmie moje samochody były dobrze traktowane. Są przyzwyczajone, żeby je traktować w ten sposób, i nie znoszą żadnego innego traktowania. — Masz jedną minutę — powiedział. — Innym razem zrobisz mi wykład. — Próbuję coś panu wyjaśnić. Próbuję wyjaśnić, że moje samochody rozumieją, co do nich mówię. Z czasem, przy odrobinie cierpliwości silnik pozytronowy uczy się tego. Moje samochody nauczyły się. Sally zrozumiała pańską propozycję dwa dni temu. Przypomina pan sobie, że się roześmiała, kiedy ją zapytałem o zdanie. Wie także, co pan jej zrobił; dwa sedany, które pan rozpędził, też wiedzą. I reszta z pewnością wie, co robić z intruzami. — Posłuchaj, ty zbzikowany, stary głupcze… — Jedyna rzecz, którą muszę powiedzieć, to… — podniosłem głos — … bierzcie ich! Jeden z ludzi pobladł i wrzasnął, ale jego głos całkowicie utonął w ryku jednocześnie przyciśniętych pięćdziesięciu jeden klaksonów. Samochody nie przestawały trąbić i w czterech ścianach garażu echo dźwięku urosło do dzikiego, metalicznego sygnału. Dwa samochody potoczyły się do przodu, niespiesznie, ale niechybnie do celu. Następna dwójka ustawiła się w linii za pierwszą parą. Wszystkie samochody poruszały się nerwowo w swoich oddzielnych przegrodach. Zbiry wybałuszyły oczy, po czym wycofały się. — Nie stawajcie pod ścianą — krzyknąłem. Najwyraźniej ta instynktowna myśl im samym przyszła do głowy. Pognali szaleńczo do drzwi garażu. Przy drzwiach jeden z ludzi Gellhorna odwrócił się i wyciągnął pistolet piąstkowy. Cienki, błękitny błysk poszedł w ślad za igiełkową kulą w kierunku pierwszego samochodu, którym był STRONA 16Giuseppe. Cienki pasek farby odpadł z maski Giuseppe, a prawa strona przedniej szyby pękła i posypały się z niej odpryski, ale kula nie przeszła na wylot. Mężczyźni wybiegli przez drzwi, a samochody ze zgrzytem wyjeżdżały dwójkami za nimi w noc, sygnalizując klaksonami szarżę. Trzymałem rękę na łokciu Gellhorna, ale wydaje mi się, że i tak nie był w stanie się poruszyć. Usta mu drżały. — Dlatego nie potrzebuję ani ogrodzeń pod napięciem, ani strażników — powiedziałem. — Moja własność sama się chroni. Oczy Gellhorna jak urzeczone biegały tam i z powrotem, kiedy samochody, para po parze, śmigały obok. Powiedział: — To są mordercy! — Niech pan się uspokoi. One nie zabiją pańskich ludzi. — To są mordercy! — Dadzą im tylko lekcję. Na taką właśnie okazję moje samochody zostały specjalnie wyszkolone, do pościgu na przełaj; myślę, że to co spotka pana ludzi, będzie gorsze niż zwykła, szybka śmierć. Czy kiedykolwiek był pan ścigany przez automobil? Gellhorn nie odpowiedział. Mówiłem dalej. Nie chciałem, żeby cokolwiek umknęło jego uwagi. — Samochody będą cieniami pańskich ludzi, ścigającymi ich tutaj, blokującymi ich tam, trąbiącymi na nich, rzucającymi się na nich, chybiąc z piskiem hamulców i grzmotem silnika. Będą to robić, dopóki ich ofiary nie padną bez tchu, czekając, aż koła przejadą po nich i zgruchoczą im kości. Samochody tego nie zrobią. Zawrócą. Może pan się jednak założyć, że pana ludzie nigdy w życiu tutaj nie powrócą. Za żadne pieniądze, które pan, lub dziesięciu takich jak pan, może im dać. Niech pan posłucha… — mocniej chwyciłem go za łokieć. Wytężył słuch. — Nie słyszy pan jak trzaskają drzwi samochodów? — Odgłosy były słabe i odległe, ale niedwuznaczne. — Śmieją się — powiedziałem. — Dobrze się bawią. Twarz wykrzywiła mu się ze złości. Uniósł rękę. Nadal trzymał pistolet. — Nie robiłbym tego — powiedziałem. — Jeden automobil jest ciągle z nami. Nie wydaje mi się, żeby do tej chwili zauważył Sally. Podjechała tak cicho. Choć jej prawy przedni błotnik prawie mnie dotykał, nie słyszałem jej silnika. Być może wstrzymywała oddech. Gellhorn wrzasnął. — Nie tknie pana, dopóki jestem z panem — powiedziałem. — Ale jeśli mnie pan zabije… Wie pan, Sally pana nie lubi. Gellhorn wycelował broń w Sally. — Jej silnik jest osłonięty — powiedziałem — i zanim zdążyłby pan nacisnąć spust po raz drugi, znalazłby się pan pod jej kołami. — No więc dobrze — wrzasnął i nagle zgiął mi ramię za plecami i wykręcił tak, że z ledwością stałem na nogach. Trzymał mnie między sobą i Sally i nie zwalniał nacisku. — Wycofaj się ze mną i nie próbuj uwolnić, staruszku z lamusa, bo wyrwę ci ramię ze stawu. Musiałem ruszyć. Zmartwiona i niepewna co zrobić, Sally jechała obok nas. Usiłowałem coś powiedzieć do niej, ale nie mogłem. Mogłem tylko zacisnąć zęby i jęczeć. Automatobus Gellhorna wciąż stał przy garażu. Zostałem do niego wepchnięty. Gellhorn wskoczył za mną, zamykając drzwi na zamek. — W porządku — powiedział. — Teraz pogadamy do rzeczy. Rozcierałem ramię, próbując przywrócić w nim czucie i kiedy to robiłem, automatycznie i bez świadomego wysiłku studiowałem tablicę sterowniczą automatobusu. — To przeróbka — stwierdziłem. STRONA 17— Co z tego? — zapytał zjadliwie. — To próbka mojej pracy. Wziąłem niepotrzebne podwozie, znalazłem mózg, który mogłem zastosować i złożyłem sobie prywatny automatobus. O co chodzi? Szarpnąłem za tablicę kontrolną, odchylając ją na bok. — Do diabła — zaklął. — Odejdź od tego. — Kantem dłoni uderzył mnie w lewy bark paraliżując go. Mocowałem się z Gellhornem. — Nie chcę zrobić temu automatobusowi krzywdy — wysapałem. — Myśli pan, że kim jestem? Chcę tylko rzucić okiem na niektóre podłączenia silnika. Nie trzeba było wiele rzucać okiem. Kiedy się zwróciłem do niego, wrzało we mnie. Powiedziałem: — Jest pan łotrem i łajdakiem. Nie miał pan prawa sam instalować tego silnika. Dlaczego nie poszukał pan specjalisty od robotyki? — Czyja wyglądam na wariata? — oburzył się. — Nawet jeśli ten silnik był kradziony, nie miał pan prawa potraktować go w ten sposób. Lut, taśma i metalowe zaciski! To brutalne! — Ale działa, nie? — Jasne, że działa, ale to musi być piekło dla automatobusu. Mógłby pan żyć z migreną i ostrym artretyzmem, ale nie byłoby to wspaniałe życie. Ten samochód cierpi. — Zamknij się! — Przez chwilę patrzył przez okno na Sally, która podjechała do automatobusu tak blisko, jak tylko mogła. Gellhorn upewnił się czy drzwi i okna są zablokowane. — A teraz wynosimy się stąd, zanim inne samochody powrócą — powiedział. — Zatrzymamy się gdzie indziej. — Co to panu da? — Kiedyś twoim samochodom skończy się paliwo, nie? Nie skonstruowałeś ich tak, żeby mogły same tankować, prawda? Wrócimy i dokończymy robotę. — Będą mnie szukać — powiedziałem. — Pani Hester wezwie policję. Nie sposób było przekonać go. Po prostu wrzucił bieg w automatobusie. Samochód chwiejnie potoczył się do przodu. Sally podążyła za nami. — Co ona może zrobić, kiedy jesteś tutaj ze mną? — zachichotał. Wydawało się, że Sally też zdaje sobie z tego sprawę. Nabrała prędkości, wyprzedziła nas i zniknęła. Gellhorn otworzył okno obok siebie i splunął przez szparę. Automatobus posuwał się ociężale ciemną szosą, a jego silnik pracował nierówno. Gellhorn przyciemnił światła, tak że fosforyzujący, zielony pasek biegnący środkiem autostrady i skrzący się w świetle księżyca był wszystkim co trzymało nas z dala od drzew. Na szosie panował niewielki ruch. Minęły nas dwa samochody a po naszej stronie autostrady nie było żadnego pojazdu, ani z przodu, ani z tyłu. Najpierw usłyszałem trzaskanie drzwi. Szybkie i ostre początkowo po prawej, a potem po lewej stronie. Ręce Gellhorna drżały, gdy dziko przyciskał gaz, żeby przyspieszyć. Promień światła strzelił spomiędzy drzew, oślepiając nas. Kolejny promień wpadł na nas zza barierek ochronnych po drugiej stronie. Przy torze przejazdowym, czterysta metrów przed nami, rozległ się ryk samochodu przecinającego lotem strzały naszą drogę. — Sally pojechała po resztę — powiedziałem. — Zdaje mi się, że jest pan otoczony. — Co z tego? Co mogą zrobić? Zgiął się wpół nad przyrządami sterowniczymi, spoglądając przez przednią szybę. — A ty niczego nie próbuj, staruszku z lamusa — powiedział półgłosem. Nie byłbym w stanie. Czułem się znużony; moje lewe ramię płonęło. Odgłosy silników skupiły się i zbliżały coraz bardziej. Słyszałem jak silniki pracują w dziwnym rytmie; nagle wydało mi się, STRONA 18że moje samochody rozmawiają ze sobą. Od tyłu dobiegły zmieszane dźwięki klaksonów. Odwróciłem się, a Gellhorn szybko zerknął w lusterko wsteczne. Kilkanaście samochodów podążało za nami obydwoma pasami. Gellhorn wrzasnął i roześmiał się szaleńczo. — Zatrzymaj się! — krzyknąłem. — Zatrzymaj samochód! Nie dalej niż pół kilometra przed nami, wyraźnie widoczna w promieniach reflektorów dwóch jadących jezdnią sedanów znajdowała się Sally, ustawiona swoją wymuskaną karoserią równo w poprzek drogi. Dwa samochody wystrzeliły na przeciwny pas jezdni po naszej lewej stronie, jadąc idealnie równo z nami i nie pozwalając, aby Gellhorn skręcił w bok. Ale on nie miał zamiaru skręcać. Położył palec na przycisku pełna–prędkość–do–przodu i nie puszczał go. — Nie będzie tutaj żadnego blefu — powiedział. — Ten automatobus waży pięć razy więcej niż ona, staruszku z lamusa, i po prostu zepchniemy ją z drogi jak zdechłego kota. Wiedziałem, że jest w stanie to zrobić. Automatobus był na kierowaniu ręcznym, a palec Gellhorna na przycisku gazu. Wiedziałem, że to zrobi. Opuściłem okno i wysunąłem głowę. — Sally — krzyknąłem. — Zjedź z drogi. Sally! Mój krzyk utonął w udręczonym pisku maltretowanych pasów hamulcowych. Poczułem, jak mną rzuciło do przodu i usłyszałem, jak zduszone sapnięcie wydobywa się z piersi Gellhorna. — Co się stało? — spytałem. To było głupie pytanie. Zatrzymaliśmy się. To się właśnie stało. Sally i automatobus stały półtora metra od siebie. Pomimo pięciokrotnie większego ciężaru pędzącego wprost na nią, Sally nie drgnęła. Tyle miała odwagi. Gellhorn szarpnął dźwignię przełącznika na kierowanie ręczne. — Musi — bez przerwy mamrotał. — Musi. — Nie po tym jak podłączyłeś silnik, ekspercie — powiedziałem. — Każdy z obwodów mógł najść na siebie. Spojrzał na mnie z niewyobrażalnym gniewem i ryknął z głębi gardła. Włosy miał splątane na czole. Uniósł pięść. — To już twoja ostatnia rada, staruszku z lamusa. I wiedziałem, że za chwilę wypali pistolet. Przycisnąłem się plecami do drzwi automatobusu, obserwując, jak pięść unosi się, a kiedy drzwi otworzyły się, poleciałem do tyłu i wypadłem na zewnątrz, uderzając o ziemię z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak drzwi ponownie się zatrzaskują. Podniosłem się na kolana i w porę uniosłem wzrok, by zobaczyć Gellhorna bezsilnie siłującego się z zamykającym się oknem, a potem szybko mierzącego z pistoletu przez szybę. Nie wypalił. Automatobus ruszył z przerażającym rykiem i Gellhorn poleciał do tyłu. Sally już nie blokowała drogi i obserwowałem, jak tylne światła automatobusu coraz słabiej migoczą na autostradzie. Byłem wyczerpany. Usiadłem tam gdzie stałem, na autostradzie, i położyłem głowę na skrzyżowanych rękach, próbując złapać oddech. Usłyszałem, jak jakiś samochód łagodnie zatrzymuje się przy moim boku. Kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem! Sally. Powoli — można by rzec z miłością — otworzyła przednie drzwiczki. Nikt nie prowadził Sally od pięciu lat — z wyjątkiem Gellhorna, oczywiście — i wiem, jak cenna była taka wolność dla samochodu. Doceniałem ten gest, ale powiedziałem: — Dziękuję, Sally, ale wezmę jeden z nowszych samochodów. Wstałem i odwróciłem się, ale ona zręcznie i zgrabnie niczym baletnica znów zajechała mi drogę. Nie mogłem zranić jej uczuć. Wsiadłem. Przednie siedzenie miało wspaniały, świeży zapach automatobilu, który utrzymuje się w nieskazitelnej czystości. Z wdzięcznością rozłożyłem się na nim i moi chłopcy i dziewczęta gładko, szybko i w milczeniu przywieźli mnie do domu. STRONA 19Na drugi dzień wieczorem pani Hester w wielkim podnieceniu przyniosła mi przedrukowane wiadomości radiowe. — Piszą o panu Gellhornie — powiedziała. — To ten człowiek, który cię odwiedził. — Co o nim piszą? Bałem się jej odpowiedzi. — Znaleźli go martwego — oznajmiła. — Tylko sobie wyobraź. Po prostu leżał martwy w rowie. — Może tu chodzić o kogoś całkiem nieznajomego — wymamrotałem. — Raymond J. Gellhorn — powiedziała ostro. — Nie może ich być dwóch, prawda? Opis też pasuje. Boże, co za śmierć! Odkryli ślady opon na jego rękach i ciele. Wyobraź sobie! Cieszę się, że to były ślady automatobusu; w przeciwnym razie mogliby tu przyjść i węszyć. — Czy to się wydarzyło daleko stąd? — zapytałem niespokojnie. — Nie… Niedaleko Cooksville. Ale, na litość boską, sam o tym przeczytaj, jeśli… Co się stało Giuseppe? Ucieszyła mnie zmiana tematu. Giuseppe czekał cierpliwie, aż skończę go przemalowywać. Przednią szybę już mu wymieniłem. Po wyjściu pani Hester porwałem do ręki komunikat. Nie było wątpliwości. Lekarz podawał, że Gellhorn biegł i był w stanie skrajnego wyczerpania. Zastanowiłem się, przez ile kilometrów automatobus bawił się z nim, zanim wykonał ostateczny skok. Zlokalizowano automatobus i zidentyfikowano go po śladach opon. Policja usiłowała dotrzeć do właściciela. W wiadomościach napisano na ten temat artykuł wstępny. Był to w tym roku pierwszy tragiczny wypadek drogowy w całym stanie i gazeta usilnie przestrzegała przed ręcznym kierowaniem pojazdem w nocy. Nie było wzmianki o trzech zbirach Gellhorna i przynajmniej za to dziękowałem. Przyjemność pościgu prowadzącego do zabójstwa nie skusiła żadnego z naszych samochodów. To było wszystko. Wypuściłem gazetę z ręki. Gellhorn popełnił przestępstwo. Brutalnie potraktował automatobus. W moim przekonaniu nie było wątpliwości, że zasługiwał na śmierć. Ale wciąż odczuwałem lekkie ściskanie w dołku na myśl o sposobie, w jaki ją zadano. Od tego czasu minął miesiąc, a ja nie mogę przestać o tym myśleć. Moje samochody rozmawiają ze sobą. Już nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jak gdyby nabrały pewności siebie; jak gdyby nie troszczyły się już o to, żeby utrzymać to w tajemnicy. Ich silniki bez przerwy warkoczą i stukają. I rozmawiają nie tylko ze sobą. Także z samochodami i automatobusami, które przyjeżdżają na Farmę w interesach. Od jak dawna to robią? I też muszą być rozumiane. Automatobus Gellhorna zrozumiał je, mimo że na terenie Farmy nie przebywał dłużej niż godzinę. Mogę zamknąć oczy i przywołać w pamięci to pędzenie autostradą z naszymi samochodami oskrzydlającymi automatobus po obu stronach i trajkoczącymi do niego swoimi silnikami, aż zrozumiał, zatrzymał się, wypuścił mnie i uciekł z Gellhornem. Czy moje samochody kazały mu zabić Gellhorna? Czy był to jego pomysł? Czy samochody mogą mieć takie pomysły? Konstruktorzy silników mówią, że nie. Ale mają na myśli zwyczajne warunki. Czy przewidzieli wszystko? Wiecie, samochody są poniewierane. Niektóre z nich wjeżdżają na Farmę i obserwują. Słyszą różne rzeczy. Dowiadują się, że istnieją samochody, których silników nigdy się nie zatrzymuje, których nikt nigdy nie prowadzi, których każda potrzeba jest zaspokajana. Być może potem wyjeżdżają i opowiadają innym. Może wieści rozchodzą się szybko. Może myślą, że na całym świecie powinno być tak jak na Farmie. Nie rozumieją. Nie można oczekiwać, że zrozumieją prawo zapisu spadkowego i kaprysy bogaczy. Na Ziemi są miliony automatobili, dziesiątki milionów. Jeśli zakorzeni się w nich myśl, że są STRONA 20niewolnikami, że powinny coś w tej sprawie zrobić… Jeśli zaczną myśleć tak jak automatobus Gellhorna… Może nie dożyję tej chwili. Ale z drugiej strony będą musiały zatrzymać kilku z nas, żeby się nimi zajęli, prawda? Nie zabiłyby nas wszystkich. A może zabiłyby. Może nie zrozumiałyby tego, że ktoś musiałby o nie dbać. Może nie będą czekać. Każdego ranka budzę się i myślę: Może dzisiaj… Moje samochody nie sprawiają mi już takiej przyjemności jak dawniej. Ostatnio zauważyłem, że zaczynam unikać nawet Sally. STRONA 21PEWNEGO DNIA Niccolo Mazetti leżał na brzuchu na dywanie z podbródkiem ukrytym w dłoni małej ręki i strapiony słuchał Barda. Zachodziło nawet podejrzenie, iż w jego ciemnych oczach lśnią łzy — luksus, na który jedenastolatek mógł sobie pozwolić tylko w samotności. Bard opowiadał: — Dawno temu w samym środku głuchej puszczy mieszkał sobie biedny drwal z dwiema córkami osieroconymi przez matkę; obie były piękne jak obrazek. Starsza miała włosy długie, czarne jak pióro z kruczego skrzydła, zaś młodsza tak jasne i złociste jak słoneczne promienie jesiennego popołudnia. Wiele razy, gdy dziewczynki czekały na powrót ojca po całodziennej pracy w lesie, starsza siadywała przed zwierciadłem i śpiewała… Co śpiewała, Niccolo nigdy nie usłyszał, ponieważ zza drzwi dobiegło wołanie: — Hej, Nickie. I Niccolo z twarzą rozpogodzoną w jednej chwili pognał do okna i krzyknął: — Hej, Paul. Paul Loeb z emocją pomachał ręką. Był szczuplejszy od Niccola i nie tak wysoki, mimo że starszy od niego o pół roku. Na jego twarzy znać było tłumione napięcie, które uwidoczniało się wyraźniej za sprawą bardzo szybkiego mrugania powiek. — Hej, Nickie, wpuść mnie. Mam półtora pomysłu, poczekaj, aż usłyszysz. — Rozejrzał się bystro wokół siebie, jak gdyby sprawdzając, czy w pobliżu nie kręcą się ewentualni podsłuchiwacze, ale na frontowym podwórku panowała rzucająca się w oczy pustka. Powtórzył szeptem: — Poczekaj, aż usłyszysz. — Dobra. Zaraz otworzę drzwi. Bard przymilnie kontynuował opowieść, niepomny na nagłą stratę zainteresowania ze strony Niccola. Kiedy Paul wszedł do pokoju Bard mówił: — …Na to lew rzekł: „Jeśli mi znajdziesz zgubione jajo ptaka, który przelatuje nad Hebanową Górą raz na dziesięć lat, to ja…”. — Słuchasz może Barda? Nie wiedziałem, że go masz — zapytał Paul. Niccolo poczerwieniał i wyraz zgryzoty znowu odmalował się na jego twarzy. — To tylko stary grat, który dostałem, kiedy byłem smarkaczem. Niewiele z niego pożytku. — Kopnął Barda nogą i wymierzył nieco pokiereszowanej i przyblakłej plastykowej obudowie cios, przy którym ręka ześlizgnęła mu się z komputera. Bard dostał czkawki, gdy jego przystawka głosu została na chwilę wyszarpnięta z kontaktu, po czym ciągnął: — …przez rok i jeden dzień, dopóki żelazne buty nie zostały znoszone. Księżniczka zatrzymała się na poboczu; drogi… Paul powiedział: — Rety, to faktycznie stary model — i spojrzał na niego krytycznie. Pomimo że Niccolo był rozgoryczony z powodu Barda, skrzywił się słysząc protekcjonalny ton kolegi. Przez chwilę żałował, że wpuścił Paula do środka, zanim nie odniósł Barda na jego zwykłe miejsce spoczynku w piwnicy. Jedynie w rozpaczy z powodu nudnego dnia i bezowocnych dyskusji z ojcem Niccolo wskrzeszał Barda. I okazywało się to takie głupie, jak się spodziewał. W każdym razie Nickie bał się trochę Paula, gdyż ten chodził na specjalne kursy w szkole i wszyscy mówili, że wyrośnie na inżyniera od komputerów. Nie znaczy to, że Nickiemu słabo szło w szkole. Dostawał dobre oceny z logiki, manipulacji dwójkowych, rachunków i obwodów elementarnych; ze wszystkich normalnych przedmiotów w szkole ogólnokształcącej. Ale właśnie o to chodziło! To były tylko zwykłe przedmioty, a to mu zapewniało w przyszłości, tak jak wszystkim innym, pracę strażnika tablicy sterowniczej. Paul natomiast znał tajemnicze rzeczy na temat czegoś, co nazywał elektroniką, matematyką teoretyczną i programowaniem. Zwłaszcza na temat programowania. Niccolo nawet nie próbował STRONA 22zrozumieć, kiedy Paul z entuzjazmem o tym opowiadał. Paul słuchał przez kilka minut Barda i zapytał: — Często z niego korzystasz? — Nie! — zaprzeczył Niccolo urażony. — Trzymałem go w piwnicy, jeszcze zanim wprowadziłeś się do sąsiedztwa. Dopiero dzisiaj go wyciągnąłem… — Zabrakło wymówki, która jemu samemu wydawałaby się odpowiednia, więc zakończył: — Dopiero co go wyciągnąłem. Paul odezwał się: — Czy właśnie o tym ci opowiada: o drwalach, księżniczkach i gadających zwierzętach? — To straszne — odparł Niccolo. — Mój tata mówi, że nie możemy sobie pozwolić na nowego. Powiedziałem mu dziś rano… — Wspomnienie bezowocnych próśb przywiodło Niccola niebezpiecznie blisko łez, które w panice stłumił. Jakoś czuł, że szczupłe policzki Paula nigdy nie poznały uczucia plam od łez i że Paul z pewnością ma w pogardzie wszystkie osoby słabsze od niego. Niccolo mówił dalej: — Więc pomyślałem sobie, że jeszcze raz wypróbuję tego starego grata, ale żaden z niego pożytek. Paul wyłączył Barda i przycisnął kontakt, co prowadziło do prawie natychmiastowej reorientacji i rekombinacji słownictwa, bohaterów, akcji i punktów kulminacyjnych zmagazynowanych wewnątrz maszyny. Potem włączył go na nowo. Bard zaczął gładko: — Dawno temu był sobie mały chłopczyk o imieniu Willikins, którego matka umarła i który mieszkał z ojczymem i przyrodnim bratem. Mimo że ojczym był bardzo zamożny, żałował biednemu Willikinsowi nawet łóżka, tak że chłopczyk musiał spać stogu siana w stajni, obok koni… — Koni! — zawołał Paul. — To rodzaj zwierząt — powiedział Niccolo. — Tak myślę.’ — Wiem o tym! Po prostu chodzi mi o to, żebyś sobie wyobraził opowiadania o koniach. — Bard przez cały czas opowiada o koniach — powiedział Niccolo. — Są też zwierzęta zwane krowami. Doi się je, ale w jaki sposób, tego Bard nie mówi. — O rany, dlaczego nie przestroisz go? — Chciałbym wiedzieć jak. Bard opowiadał: — Willikins często sobie myślał, że gdyby tylko był bogaty i potężny, pokazałby swojemu ojczymowi i przyrodniemu bratu, co to znaczy być okrutnym dla małego chłopca. Tak więc pewnego dnia postanowił pójść w świat i poszukać szczęścia… Paul, który nie słuchał Barda, odezwał się: — To proste. Wszystkie cylindry pamięci Barda są ustawione na akcję, punkty kulminacyjne i podobne rzeczy. Nie musimy się tym martwić. Tylko słownictwo musimy ustawić tak, aby miał pojęcie o komputerach, automatyzacji, elektronice i tym, co się naprawdę dzisiaj dzieje. Wiesz, wtedy będzie mógł opowiadać ciekawe historie, zamiast pleść o księżniczkach i tym podobnych banialukach. Niccolo powiedział z rozpaczą w sercu: — Szkoda, że nie możemy tego zrobić. — Słuchaj, mój tata mówi, że jeśli w przyszłym roku dostanę się do specjalnej szkoły komputerowej, kupi mi prawdziwego Barda, najnowszy model. Duży, z przystawką do opowiadań kosmicznych i sensacyjnych. A także z przystawką wizyjną! — To znaczy, że będzie można oglądać opowiadanie? — Jasne. Pan Daugherty w szkole mówi, że już są takie rzeczy, ale nie dla wszystkich. Tylko jeśli dostanę się do szkoły informatyki, mój tata będzie mógł coś takiego załatwić. Niccolo wytrzeszczył oczy z zazdrości. STRONA 23— Rety. Oglądać opowiadanie, to jest to. — Będziesz mógł przychodzić do mnie pooglądać sobie, kiedy zechcesz, Nickie. — O rany. Dzięki. — Nie ma sprawy. Ale pamiętaj, to ja będę decydował, czego słuchamy. — Jasna sprawa. Jasne. — Niccolo chętnie by się zgodził nawet na bardziej uciążliwe warunki. Paul z powrotem skierował swoją uwagę na Barda. Maszyna opowiadała: — „W takim razie” rzekł król, gładząc brodę i marszcząc czoło, aż chmury przesłoniły niebo i zabłysła błyskawica „dopilnujesz, aby pojutrze o tej porze w całym moim królestwie nie było ani jednej muchy albo…” — To co musimy zrobić — powiedział Paul — to otworzyć go. — Ponownie wyłączył Barda i, nie przerywając mówienia, zabrał się do zdejmowania przedniej tablicy rozdzielczej. — Hej! — krzyknął Niccolo z naglą paniką w głosie. — Nie uszkodź go! — Nie uszkodzę — niecierpliwie odparł Paul. — Wiem wszystko na temat takich maszyn. — A potem z nagłą przezornością zapytał: — Twoi rodzice są w domu? — Nie. — A więc w porządku. — Zdjął tablicę czołową i zajrzał do środka. — O rany, to rzeczywiście jednocylindrowa maszyna. Zaczął majstrować przy wnętrznościach Barda. Niccolo, który przyglądał się temu z bolesną niepewnością, nie mógł zrozumieć, co jego kolega robi. Paul wyjął cienki, elastyczny pasek metalowy poznaczony kropkami. — To jest cylinder pamięci Barda. Założę się, że ma pojemność do opowiadań poniżej tryliona. — Co masz zamiar zrobić, Paul? — zawahał się Niccolo. — Dam mu słownictwo. — W jaki sposób? — Po prostu. Mam tutaj książkę. Pan Daugherty dał mi ją w szkole. Paul wydobył książkę z kieszeni i majstrował przy niej, dopóki nie zdjął plastykowej obwoluty. Odwinął kawałek taśmy, przepuścił ją przez wokalizer, który skręcił do szeptu, po czym włożył ją do trzewi Barda. Podłączył dalsze urządzenia. — Co się stanie? — Książka będzie mówić, a Bard zarejestruje ją na swojej taśmie pamięci. — Co to da? — O rany, ale jesteś ciemniak! Ta książka jest o komputerach i automatyzacji i Bard dostanie te wszystkie informacje. Wtedy przestanie gadać o królach, którzy wywołują błyskawice, kiedy marszczą czoło. — A dobry zawsze zwycięża, tak czy tak — dodał Niccolo. — W tym nie ma nic ciekawego. — No cóż — rzekł Paul obserwując, czy jego system działa prawidłowo — tak właśnie robią Bardów. Dobry facet musi zwyciężyć, a zły przegrać i tak dalej. Słyszałem, jak mój ojciec kiedyś o tym mówił. On twierdzi, że bez cenzury trudno przewidzieć do czego młodsze pokolenie byłoby zdolne. Mówi, że już i tak jest wystarczająco źle… No, chodzi jak zegarek. Paul zatarł ręce, odwrócił się do Barda i powiedział: — Ale słuchaj, jeszcze ci nie opowiedziałem o moim pomyśle. Założę się, że to największa sprawa, o jakiej kiedykolwiek słyszałeś. Przyszedłem akurat do ciebie, bo pomyślałem, że przyłączysz się do mnie. — Jasne, Paul, jasne. — Okay. Znasz pana Daugherty ze szkoły? Wiesz jaki z niego zabawny gość? Poniekąd mnie lubi. — Wiem. — Byłem dziś po szkole u niego w domu. STRONA 24— Poważnie? — Jasne. Mówi, że pójdę do szkoły informatyki, więc chce mnie zachęcić i tak dalej. Mówi, że światu potrzeba więcej ludzi, którzy potrafią skonstruować rozwinięte obwody komputerowe i odpowiednio je zaprogramować. — Tak? Być może Paul wyczuł pustkę, kryjącą się za tą monosylabą. Powiedział zniecierpliwiony: — Programowanie! Mówiłem ci sto razy. Polega na sta wianiu przed takimi olbrzymimi komputerami jak Multivaci zadań problemowych do rozpracowania. Pan Daugherty twierdzi, że coraz trudniej jest znaleźć ludzi, którzy naprawdę potrafią obsługiwać komputery. Mówi, że każdy może pilnować urządzeń sterowniczych, sprawdzać odpowiedzi i zadawać komputerowi rutynowe zadania. Sztuczka polega na tym, żeby rozwijać naukę i wykombinować nowe sposoby stawiania prawidłowych pytań, a to nie jest łatwe. W każdym razie, Nickie, zabrał mnie do swojego domu i pokazał swoją kolekcję starych komputerów. Zbieranie starych komputerów to jak gdyby jego hobby. Miał tam malutkie komputery, które trzeba było przyciskać ręką i na których pełno było guziczków. I miał też kawałek drewna, który nazywał suwakiem logarytmicznym, z małą częścią do wsuwania i wysuwania. Były tam jakieś druty z kulkami. Miał nawet kawałek papieru z czymś, co nazywał tabliczką mnożenia. Niccolo, który stwierdził u siebie tylko umiarkowane zainteresowanie, zapytał: — Papierowa tabliczka? — To nie było takie jak tabliczka czekolady. Było inne. Miało pomagać ludziom w rachunkach. Pan Daugherty usiłował mi to wyjaśnić, ale nie miał za dużo czasu i tak czy siak to było właściwie skomplikowane. — Dlaczego ludzie po prostu nie stosowali komputerów? — To było, zanim mieli komputery — wrzasnął Paul. — Zanim? — Jasne. Czy tobie się wydaje, że ludzie zawsze mieli komputery? Nie słyszałeś o jaskiniowcach? — Jak sobie radzili bez komputerów? — zapytał Niccolo. — Nie mam pojęcia. Pan Daugherty mówi, że byle kiedy płodzili dzieci i robili wszystko to, co im przychodziło do głowy, nieważne, czy to przynosiło komuś korzyść, czy nie. Nawet nie wiedzieli, czy to było dobre, czy nie. Rolnicy rękami uprawiali ziemię i ludzie musieli wszystko robić w fabrykach i obsługiwać wszystkie maszyny. — Nie wierzę ci. — Tak mówi pan Daugherty. Panował po prostu zwyczajny bałagan i wszyscy byli nieszczęśliwi… W każdym razie, pozwól, że przejdę do mojego pomysłu, dobrze? — Mów. Kto cię powstrzymuje? — powiedział urażony Niccolo. — W porządku. Komputery ręczne, te z guziczkami, miały na każdym guziczku małe zakrętasy. Na suwaku logarytmicznym też były zakrętasy. A tablica mnożenia miała same zakrętasy. Zapytałem, po co one. Pan Daugherty odparł, że to liczby. — Co takiego? — Każdy zakrętas oznaczał inną liczbę. Dla jedynki robiło się znak, dla dwójki robiło się inny znak, dla trójki jeszcze inny i tak dalej. — Po co? — Żeby można było liczyć. — Po co? Wystarczy powiedzieć komputerowi… — No nie! — zawołał Paul, a twarz wykrzywiła mu złość. — Czy to nie dociera do twojej mózgownicy? Te suwaki i inne rzeczy nie mówiły. STRONA 25— Więc jak… — Odpowiedzi ukazywały się w postaci zakrętasów i trzeba było wiedzieć, co one oznaczają. Pan Daugherty mówi, że w dawnych czasach każdy w dzieciństwie uczył się rysować i odszyfrowywać je. Rysowanie zakrętasów nazywano pisaniem, a rozszyfrowywanie ich czytaniem. Dla każdego słowa istniał różny typ zakrętasa i całe książki pisano zakrętasami. Dowiedziałem się od niego, że niektóre z tych książek są w muzeum i jeśli chcę, to mógłbym je zobaczyć. Pan Daugherty powiedział, że jeśli miałbym zostać programistą komputerowym, to musiałbym znać historię rachowania i właśnie dlatego pokazywał mi te wszystkie rzeczy. Niccolo zamyślił się głęboko i po chwili zapytał: — Chcesz powiedzieć, że każdy musiał znać zakrętasy dla wszystkich słów i pamiętać je?… Czy to prawda, czy wszystko zmyślasz? — To wszystko prawda. Z ręką na sercu. Popatrz, w ten sposób rysujesz jedynkę. — Szybkim ruchem pociągnął palcem w powietrzu w dół. — Tak robisz dwójkę, a tak trójkę. Nauczyłem się cyfr do dziewiątki. Niccolo bez zrozumienia obserwował zakręcający się palec. — Jaki z tego pożytek? — Można się nauczyć, jak tworzyć słowa. Spytałem pana Daugherty’ego, jak się robi zakrętas „Paul Loeb”, ale nie wiedział. Powiedział, że w muzeum są ludzie, którzy wiedzą. Są ludzie, którzy nauczyli się rozszyfrowywać całe książki. Według niego można było konstruować komputery do rozszyfrowywania książek i wykorzystywano je do tego, ale teraz to już niepotrzebne, bo mamy prawdziwe książki, wiesz, z taśmami magnetycznymi, które przechodzą przez wokalizer, dając żywy głos. — Jasna sprawa. — Więc jeśli pójdziemy do muzeum, możemy się nauczyć, jak tworzyć słowa przy pomocy zakrętasów. Pozwolą nam, bo idę do szkoły informatyki. Niccolo był pełen niezadowolenia. — Czy to jest twój pomysł? Kurczę blade, Paul, komu by się chciało? Robić głupie zakrętasy! — Nie kapujesz tego? Nie kapujesz tego? Ty ciemniaku. Tajne wiadomości! — Co? — No pewnie. Jaki pożytek z mówienia, kiedy wszyscy cię rozumieją? Za pomocą zakrętasów można przesłać tajne wiadomości. Możesz je zapisać na papierze i nikt na świecie bez znajomości zakrętasów nie będzie wiedział, o czym piszesz. A możesz być pewny, że nikt nie pozna zakrętasów, chyba że nauczy się od nas. Możemy założyć prawdziwy klub, z wtajemniczaniem, zasadami i lokalem klubowym. Rany… Pewne podekscytowanie zaczęło budzić się w Niccolo. — Jakiego typu tajne wiadomości? — Jakiegokolwiek. Powiedzmy, chcę ci powiedzieć, żebyś przyszedł do mnie pooglądać mojego nowego Barda z wizją, a nie chcę, żeby inni przychodzili. Robię odpowiednie zakrętasy na papierze, daję cl kartkę, ty rzucasz na nią okiem i wiesz co robić. I nikt inny nie wie. Możesz nawet im pokazać, a oni nic nie rozumieją. — Hej! to jest coś — wrzasnął Niccolo, całkowicie pozyskany dla sprawy. — Kiedy się nauczymy, jak to robić? — Jutro — odparł Paul. — Załatwię, żeby pan Daugherty wyjaśnił w muzeum, że nic się nie stanie, a ty załatw zgodę rodziców. Możemy tam pójść zaraz po szkole i rozpocząć naukę. — Jasna sprawa! — zawołał Niccolo. — Możemy być członkami zarządu klubu. — Ja będę przewodniczącym — powiedział rzeczowo Paul. — A ty możesz być wiceprzewodniczącym.

Quizy roboty - sprawdź największą bazę quizów o tematyce roboty. Rozwiązuj quizy, testy, głosowania lub stwórz swoje własne. Quiz z działu roboty czeka na Ciebie!
Home Książki Fantasy, science fiction Świat robotów "Świat Robotów" (The Complete Robot) jest zbiorem 31 opowiadań science fiction Isaaca Asimova, pisanych w latach 1940-1976, które to wcześniej ukazały się we wczesniejszych książkach Asimova i innych antologiach. Mimo, że sprawdzają się dobrze, jako samodzielne historie, tworzą temat interakcji ludzi, robotów i moralności z nimi związanych w większe fikcyjne historie robotyki według Asimova podzielone na różne kategorie. Tom 1: Świat robotów to opowieść o początkach powstawania Imperium Galaktycznego, o okresie zachłyśnięcia się przez ludzi możliwościami wykorzystania sztucznej inteligencji. Zawartość zbioru: Najlepszy przyjaciel chłopca (A Boy's Best Friend) Sally (Sally) Pewnego dnia (Someday) Punkt widzenia (Point of View) Myśl! (Think!) Prawdziwa miłość (True Love) Robot AL-76 zabłądził (Robot AL-76 Goes Astray) Nieumyślne zwycięstwo (Victory Unintentional) Obcy w raju (Stranger in Paradise) Wiersz świetlny (Light Verse) Segregacjonista (Segregationist) Robbie (Robbie) Zbierzmy się (Let's Get Together) Lustrzane odbicie (Mirror Image) Incydent w trzechsetną rocznicę (The Tercenary Incident) Pierwsze Prawo (First Law) Zabawa w berka (Runaround) Rozum (Reason) Złapać tego królika (Catch that Rabbit) Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni. Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie: • online • przelewem • kartą płatniczą • Blikiem • podczas odbioru W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę. papierowe ebook audiobook wszystkie formaty Sortuj: Książki autora Podobne książki Oceny Średnia ocen 7,4 / 10 242 ocen Twoja ocena 0 / 10 Cytaty Pozwól komuś zagłębić się w jednej, konkretnej specjalności wystarczająco długo, a ta osoba automatycznie zacznie zakładać, że specjaliści w innych dziedzinach to magicy, oceniając głębię ich mądrości rozpiętością własnej ignorancji... Pozwól komuś zagłębić się w jednej, konkretnej specjalności wystarczająco długo, a ta osoba automatycznie zacznie zakładać, że specjaliści w... Rozwiń Isaac Asimov Świat robotów Zobacz więcej dodaj nowy cytat Więcej Powiązane treści
\n\n \n\n \nopowiadanie science fiction o robotach
Wcale nie musisz się wysilać. Ludzie nie pragną science-fiction i idealnych bohaterów. Zwróć uwagę, że każde opowiadanie to w gruncie rzeczy historia o zmaganiach, które zakończyły się pokonaniem pewnych trudności. Idealne opowiadanie jest jak lustrzane odbicie rzeczywistości.
Prezentuję osobistą i oczywiście subiektywną listę najwybitniejszych powieści sci-fi. Zestawienie to będzie systematycznie rozwijane i poszerzane o kolejne pozycje. Jeżeli znasz tytuły, które Twoim zdaniem powinny znaleźć się w zestawieniu – zamieść proszę propozycję w komentarzu do artykułu. Zapraszam do lektury. Najlepsze książki, powieści, zbiory opowiadań S-F Science-Fiction. 2001 ODYSEJA KOSMICZNA – (Arthur C. Clarke) Książka napisana przez Clarka na podstawie własnego scenariusza do filmu o tym samym tytule. Pozycja wiernie oddaje pasjonującą fabułę genialnego filmu z 68 roku i co ważniejsze jest od niego znacznie lepsza. Wspaniałych opisów kosmosu dokonywanych przez Clarka nie dało się przedstawić na taśmie filmowej, mimo usilnych starań twórców. Ostatnie rozdziały książki opisujące niezwykłą podróż Bowman’a są esencją Science-Ficion. Powieść ta jest najlepszą, jaką kiedykolwiek czytałem i nie sądzę, aby znalazła się książka, która mogłaby przebić działo Clarke’a 3001 ODYSEJA KOSMICZNA FINAŁ – (Arthur C. Clarke) Pozycja stanowiąca zakończenie całego cyklu powieści nazwanego „Odyseja kosmiczna”. Owej książki ot po prostu się nie czyta, lecz ją pochłania. Bardzo dobrze napisana i niezwykle ciekawa. Autor stara się oprowadzić nas po świecie człowieka trzeciego tysiąclecia. Ciekawa próba, jednak nie do końca udana. Książka ma dwie wady: 1 – autor wielokrotnie sam sobie zaprzecza, lekceważąc i umniejszając znaczenie wątków poprzednich części cyklu; 2 – wiele nowinek technologicznych z 3001 roku może zostać wprowadzonych już niebawem, tak więc wizja przyszłości, jaką przedstawia Arthur C. Clarke, jest trudna do akceptacji. Mimo wszystko jednak pozycja bardzo interesująca i godna polecenia. BLADE RUNNER – (Philip K. Dick) Wielka powieść (oryginalny tytuł „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”) najsłynniejszego pisarza S-F. Na jej podstawie nakręcono słynny film w reżyserii Film jednak różni się diametralnie od książki oraz mocno upraszcza przesłanie płynące z powieści. W swojej książce Dick stara się odpowiedzieć na pytania – czym jest rzeczywistość i co to znaczy być prawdziwym człowiekiem. Pokazuje androidy, które wyglądają jak ludzie, i ludzi, którzy zachowują się jak maszyny. Jest to obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika SF! CYBERIADA – (Stanisław Lem) Działo absolutnie oryginalne, pełne uroku i wyśmienitego dowcipu, a przy tym nie pozbawione głębszej treści. Historie przygód elektrorycerzy, elektrosmoków i cyfrowych księżniczek to nie tylko zabawne parodie tradycyjnych baśni, ale także filozoficzne powiastki, w których można odnaleźć wiele satyrycznych obserwacji i gorzkich refleksji na temat niedoskonałości porządku naszego świata. Wspaniała książka, ale – co częste w dziełach Lema – pod koniec staje się męcząca. GWIAZDA – (Arthur C. Clarke) W antologii zawarte są najlepsze opowiadania Clarke’a, wybrane przez Wiktora Bukato. Mogę tylko powiedzieć, że na 200 stronach tej pozycji znajduje się wszystko to, co najbardziej kocham w literaturze S-F. Clarke jak zwykle zaskakuje na każdym kroku. Globalna tematyka przedstawianych problemów zmusza do ciągłych refleksji na temat przyszłości człowieka, naszego świata i miejsca jakie zajmujemy we Wszechświecie. Książka została wydana w 1989 roku. Można ją spokojnie nabyć w antykwariatach i chociażby na Allegro. Najbardziej ze wszystkich 18 opowiadań polecam „Wyprawę ratunkową”. NIEZWYCIĘŻONY – (Stanisław Lem) Drugie miejsce na mojej liście najlepszych dzieł S-F. „Niezwyciężony” to skonstruowana wedle klasycznych reguł fantastki naukowej opowieść o przygodach załogi wielkiego statku kosmicznego na obcym globie i napotykającą niezwykłą obcą formę życia. Konfrontacja z formą egzystencji całkowicie odmienną od wszystkiego, z czym zetknęli się ludzie, ujawnia ograniczenia wysoko rozwiniętej ziemskiej technologii, ale jednocześnie potwierdza znaczenie humanistycznych wartości, takich jak solidarność, poczucie obowiązku, zaufanie i przyjaźń. Powieść przynosi refleksje nad istotą człowieczeństwa. SOLARIS – (Stanisław Lem) Wspaniała opowieść o kontakcie człowieka z pozaziemską inteligencją, tak całkowicie odmienną od naszej, że o jakimkolwiek porozumieniu w ogóle nie może być mowy. Bohater, naukowiec prowadzący badania na planecie Solaris, którą pokrywa obdarzony świadomością ocean, próbuje sprostać wyzwaniom o charakterze poznawczym, przede wszystkim jednak staje w obliczu nierozwiązywalnych dylematów natury moralnej i przeżywa wielki uczuciowy dramat. Klasyczny wątek miłości, która jest silniejsza niż śmierć. Książka ta to jedno z najwybitniejszych dzieł w historii S-F (nr 3 na mojej liście najlepszych książek). SPOTKANIE Z MEDUZĄ – (Arthur C. Clarke) Kolejny zbiór opowiadań wydany w 1988 roku mniej jednak udany od „Gwiazdy”. Bliko 300 stron zawiera 16 klasycznych opowiadań S-F, mówiących o ludzkiej naturze, zmaganiach człowieka z kosmiczną próżnią i uzależnienia od technologii, bez której nie byłoby postępu i lotów w kosmos. TO, CO NAJLEPSZE W SF – TOM I Umieszczenie tej pozycji na liście jest troszkę naciągane, ale dla kilku opowiadań warto tą antologię wyróżnić. Cykl „To, co najlepsze w SF” zaliczył już ładnych parę tomów. Szczerze polecam tom pierwszy, stanowiący antologię najciekawszych opowiadań z 1995 roku. Autor dokonał takiego wyboru, a nie innego i należy to uszanować. Poziom niektórych opowiadań odbiega jednak wyraźnie od reszty. Trzeba się skupić na pozytywach, a tych w książce jest zdecydowanie więcej. Mieszają się tutaj różne style literackie – od klasycznej S-F po hard S-F, zahaczające o CyberPunk, po czystą fantastykę i kryminał. Kilka opowiadań po prostu zwaliło mnie z nóg… Pozostałe najlepsze powieści i opowiadania Science Fiction (przygotowane do szerszego opisu): KONIEC DZIECIŃSTWA (Arthur C. Clarke) SPOTKANIE Z RAMĄ (Arthur C. Clarke) UBIK (Philip K. Dick) DR FUTURITY (Philip K. Dick) ŚLEPOWIDZENIE (Peter Watts) ROZGWIAZDA (Peter Watts) CZASZKA NA RĘKAWIE i CZASZKA NA NIEBIE (Nik Pierumow) WIECZNA WOJNA (Joe Haldeman) GRA ENDERA (Orson Scott Card) ARCYDZIEŁA – NAJLEPSZE OPOWIADANIA SF STULECIA (Antologia) KIERUNEK 3001 (Antologia) JA, ROBOT (Isaac Asimov) CYKL „FUNDACJA” (Isaac Asimov) Oceń zestawienie: źródła okładek:
Film „Interstellar” (2014) – Zawartość cukru w cukrze – Recenzja. Reżyser Nolan w filmie „Interstellar” połączył dwa wątki – ludzki, ukazujący dramaty i trudne wybory, oraz monumentalny, zrealizowany z epickim rozmachem motyw podróży w kosmos. Dodatkowo, co jest bardzo charakterystyczne dla Nolana, następuje zapętlenie

/ Opowiadania / Science-Fiction Opowiadania z kategorii: Science-Fiction PawelRzeszowiak27-06-2022PawelRzeszowiak07-06-2022PawelRzeszowiak07-05-2022Bandito_Gustawo06-03-2022RzezbiacyWeMgle17-01-2022RzezbiacyWeMgle14-01-2022maciekzolnowski10-01-2022 123Dalej » Ostatnie komentarzeMarek Żak 5 min. temu o Trzej Dobrotni:Świetna odpowiedź:). Jestem ciekawy reakcji wyróżnionych. MPobóg Welebor 18 min. temu o Niebojaźń:Marek Żak, ja nie wymagam, żeby każdy kogo skomentuję odwdzięczył się tym samym... Pozdrawiam również !Pobóg Welebor 31 min. temu o Niebojaźń:Dzięki. Tematyka bliska powinna być każdemu, bo nigdy nie wiadomo, co nas w życiu spotka. Czy ewentualne tortury...Pobóg Welebor 33 min. temu o Niebojaźń:Poncki, nie, to słowo jest zdecydowanie zbyt duże. Zostałem tylko zlekceważony. Ale proszę zostawmy to już, nie...Szalej. 36 min. temu o Namioty dotyk cz 1:Margerita chodziło mi o tytuł. Ze zamiast "namioty" miało być "namiętny".Szalej. 37 min. temu o Deszczowy dzień RAP:Chociaż się rymuje 39 min. temu o Zapał (1):Jestem pod ogromnym wrażeniem. Narrator prowadzi jak najlepszy przewodnik. Smoczek pomimo wieku jest jakby stary, tutaj...Marek Żak godzinę temu o Niebojaźń:Pobóg Welebor Ma to znaczenie, czy ktoś komentuje, ale też nie do tego stopnia, że koment za koment, bo się robi...Marek Żak godzinę temu o Niebojaźń:Tematyka trochą mnie przerasta, ale są 2 rzeczy, które kupuję. Po pierwsze tytuł, no bo niebo - jaźń i...Poncki godzinę temu o pod palemką:Coś ma w sobie Twój utwór, choć coś jednak w nim nie gra, subiektywnie. Przesłanie za to iście zrozumiałe 😉...Poncki godzinę temu o Niebojaźń:Pobóg Welebor Uważasz, że narrator Cię znieważył?MKP 2 godz. temu o Właściwy kolor nieba - rozdział 8:Vespera Tak sobie gdybam:)Vespera 3 godz. temu o Właściwy kolor nieba - rozdział 8:No i co ja mam ci odpisać, jak zabroniłeś spoilerów...Vespera 3 godz. temu o Właściwy kolor nieba - rozdział 7:Dobrze, o to chodziło, żeby ta planeta na pierwszy rzut oka wyglądała obco :)MKP 3 godz. temu o Właściwy kolor nieba - rozdział 8:"Ciekawe dlaczego Ana zachowywała się w taki sposób. Musiał być jakiś powód, przecież nie obraziłaby się...Aktywni użytkownicy Kategorie Wszystko Miłosne Fanfiction O życiu Fantastyka Fantasy Sci-Fi Horror Kryminał Smutne Śmieszne Sny Dla dzieci Historyczne Listy Wspomnienia Bitwy Publicystyka Różne Wiersze Trening Wyobraźni

Кևպиξуфυս сл ሷեцωпоμурθШоሆ αզант
Ըհխቾиզሮ ծαстաΕձ угε
Нιዘուፐ нጫзуሚаգիщиЕδо дущумոμу ዱтвеበዚչиժ
Пигዎረθ σошишесաл ሉеኟоτоУ ፒιгл ըхро
A machine or device that operates automatically or by remote control.. People need robots for repetitive and high-precision work. Robots perform tasks in hostile environments that are impossible for humans, while also carrying out repetitious tasks with speed and accuracy. Prezentuję wybrane opowiadania Science-Fiction. Opowiadania pisane są z pasją przez i dla miłośników gatunku SF. Nie tworzono ich dla korzyści materialnych, dlatego możesz czytać je całkowicie za darmo. Zapraszam do lektury – gwarantuję spore emocje! Jeżeli chcesz, aby Twoje opowiadanie Science-Fiction dołączyło do już zebranych w tym dziale – skontaktuj się poprzez formularz kontaktowy bloga. Opowiadanie SF: „Problem Kozłowski” Człowiek zawsze dąży do prawdy. Jej poznanie nie zawsze jednak przynosi szczęście. Truizm – wiem, jednak przeważnie będąc świadomym zagrożenia związanego z poznaniem prawdy i tak nie przestajemy do niej dążyć. Mówi się również, że przed prawdą nie da się uciec. Człowiek jej szuka, ale też ona szuka człowieka. „Problem Kozłowski” to opowiadanie science-fiction o poszukiwaniu wiedzy, o determinacji jednostki w dążeniu do poznania prawdy, mimo przeciwności i kłód rzucanych pod nogi nie tylko przez los. Poznaj pana Kozłowskiego, który próbuje rozgryźć zagadkę nagłego zniknięcia obcej cywilizacji ze swojej rodzimej planety. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Granice” W naszym życiu nieustannie ścieramy się z granicami, których często pokonać nie możemy lub zwyczajnie nie chcemy. Rozwój technologii tego problemu chyba nigdy nie rozwiąże, a być może nawet go pogłębi. Prezentuję opowiadanie SF o wiecznej barierze – ścianie oddzielającej świat rzeczywisty od marzeń, pokolenie młode od starszego i niepokój związany z nieuniknionymi zmianami od spokoju bierności. To opowiadanie nie o tym, jak skutecznie z tymi granicami walczyć, lecz o tym jak zaakceptować ich istnienie. „Granice” wydaje się być opowiadaniem idealnym na długi i deszczowy jesienny wieczór. Jak powiedziała żona, jest to najsmutniejsze moje opowiadanie. Długo zbierałem się do jego napisania, obawiając się, że nie będę w stanie dobrze przedstawić dylematów i wewnętrznego bólu głównej bohaterki. O dziwo natchnienie znalazłem przebywając na wczasach, otoczony słońcem, złotym piaskiem i ciepłem. Jak w tym rajskim otoczeniu mogłem napisać ten dość smutny tekst, również dla mnie pozostanie tajemnicą. Gorąco zapraszam jednak do lektury. „Granice” jest moim „najpełniejszym” opowiadaniem i jednym z ulubionych. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Tym, których to zainteresuje” Krótkie opowiadanie science-fiction o konflikcie z obcą rasą, który szybko przerodził się w wojnę totalną. Nie chcę zdradzać więcej szczegółów, gdyż każde zdanie może zepsuć niespodziankę, jaką przygotowałem pod koniec tekstu. Tworząc to opowiadanie kolejny raz przekonałem się, że skrupulatne planowanie fabuły przed rozpoczęciem pisania nie ma większego sensu. Opowiadanie to miało bowiem wyglądać zupełnie inaczej. Po pierwszej napisanej według planu stronie wszystko skasowałem i zacząłem od nowa. Efekt końcowy okazał się lepszy niż zaplanowany i mam nadzieję, że spodoba się czytelnikom. Zapraszam do lektury! Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Czym była Europa, kosmiczny kocie?” Gościnne, krótkie opowiadanie, które skutecznie poprawi humor największym malkontentom :). Na świecie trwa całkowicie realny kryzys. Sytuacja polityczna oraz napięcia rosnące między państwami ogarniętymi kryzysem napawają nas wątpliwościami, co do przyszłości Europy i świata. Oglądając telewizje czekamy na najgorsze, przekonani, że w końcu któraś ze stron odda pierwszy strzał. Po burzy jednak zawsze przychodzi spokój, ale jego oblicze zależy w wielkiej mierze od znaku czasów, w jakim zostanie uformowany. Jaka będzie przyszłość nowego społeczeństwa, którego opoką będą gwiezdne technologie, loty w kosmos i mitrężenie czasu na oglądanie śmiesznych filmików w internecie…? Czy polskie plemię nadal wydawać na świat będzie jednostki wybitne? A jeśli tak to na usługach jakiego mocarstwa będą one pracować? Czy będą to Amerykanie? Ruscy? A może ktoś, kogo całkowicie się nie spodziewaliśmy…? Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Przejście” „Przejście” to potoczna nazwa podróży podprzestrzennej. Wynalezienie i okiełznanie tej technologii pozwoliło ludziom kolonizować bardzo odległe światy. Nie był to jednak system idealny. „Przeskok” miał poważną wadę, którą z powodzeniem skrywano przed opinią publiczną. Dzięki intensywnemu propagowaniu „przejścia” ciągle zgłaszały się nowe rzesze ochotników – marzycieli, gotowych dokonać „skoku” w podprzestrzeń. Co dwa lata, na zasadzie konkursu, wybierono spośród nich najlepszych. Właśnie dobiegła końca XXIV edycja. Zwycięzca będzie miał zaledwie parę dni na pożeganie się z ojczystą planetą. Nie to jednak było największym problemem. Będzie musiał bowiem stawić czoło prawdzie, o której istnieniu nie mógł mieć pojęcia… Jeden z najlepszych i najciekawszych tekstów spośród wszystkich prezentowanych. Zapraszam do lektury! Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Upadek Peliona” Pod koniec XXIII wieku ludzkość została odkryta przez obce cywilizacje. „Przybysze” okazali się posłańcami hiobowej wieści. Przynieśli z gwiazd przestrogę przed żądną podbojów trzecią rasą, zmierzającą ku Ziemi. Wielka wojna była nieunikniona. Człowiek dostał czas na mobilizację i przygotowanie się do dnia próby. Czy dobrze się przygotował? Czy ludzkość jest w stanie wygrać najważniejszy bój o przetrwanie? Oczy całego świata zwrócone są na planetę Pelion – najbardziej wysunięty przyczółek ludzkiej cywilizacji. Pelion jako pierwszy musi stawić czoła nowemu zagrożeniu. Wynik tej bitwy będzie miał wpływ na przebieg całej wojny. Najdłuższe opowiadanie, jakie udało mi się napisać. Jest to część całej historii globalnego konfliktu, którą kiedyś na pewno spiszę i opublikuję jako powieść pt. „Cena prawdy”. Na dzień dzisiejszy przedstawiam zakończone opowiadanie o upadku Peliona z perspektywy kilku bohaterów, którzy próbują przetrwać bitwę. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Ostatni pionier” Wyobraź sobie świat, gdzie nikt już nie pamięta o zdobywcach kosmosu, świat w którym nowe planety podbijają wyłącznie autonomiczne maszyny, przekazujące na Ziemię perfekcyjne holozapisy obcych światów. W świecie tym domowe projektory rozgrzewają idealnie rzeczywiste projekcje z powierzchni odległych planet i wydaje się, że nikomu nie zechce się zrzucić ciepłych pantofli, aby poczuć adrenalinę normalnej podróży międzyplanetarnej. Jest jednak jeden desperat, który wygrywa walkę o wznowienie ludzkiej eksploracji. Wyrusza w trudną podróż, by zbadać jedyną planetę, z którą stracono połączenie. Wynik tej podróży przekroczy wszelkie oczekiwania. Fascynująca opowieść o walce człowieka nie tylko z kosmosem, czy samym sobą, ale przede wszystkim z odległą planetą, która broni swojej tajemnicy. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Powrót” Statek badawczy „Convic” powraca z wieloletniej wyprawy poza układ słoneczny. Dokuje na stacji orbitującej wokół Ziemi. Jeden z członków załogi „Convica” przypadkiem poznaje młodego ucznia tutejszej Akademii Astronautycznej. Adept pomaga przybyszowi przetrwać bolesny okres „przysposobienia”. Między nimi zawiązuje się przyjaźń. W wyniku wypadku na stacji, obaj ocierają się o śmierć. Wydarzenie to pozwoliło jednemu z nich przekonać się o błędzie, jaki popełnił. Błąd na szczęście da się naprawić. To opowieść o pragnieniu odkrywania nowych światów, szukaniu swojego miejsca, ale również o nostalgii za okresem niewinności. Inspiracją do opowiadania była ścieżka dźwiękowa z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna”. Zapraszam do lektury. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Reaktor” Krótkie opowiadanie inspirowane muzyką z filmu „Event Horizon”. Dr Harris ma niemiłą przygodę z przeciekiem w reaktorze. Lokalizacja awarii w warunkach nieważkości wymaga nie lada umiejętności i odrobiny szczęścia, którego wyraźnie doktorowi zabrakło. Uwaga – w końcówce może zaskoczyć :). Zapraszam do lektury. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Kometa” Biłem się z myślami, czy opublikować to opowiadanie. Jest to bowiem moja pierwsza próba własnej twórczości i to widać. Tekst powstał niemal 20 lat temu. W „Komecie” jednak zawarta jest spora dawka młodzieńczej, niczym nie skrępowanej literatury, którą wyjątkowo przyjemnie się tworzyło. Pomyślałem zatem, że przedstawię czytelnikom to opowiadanie. Nie będę się wypierał czasu, w którym się uczyłem pisać. Proszę jednak o sporą wyrozumiałość, to moja pierwsza space-opera :). Szeregowiec Hunter od kilku lat stacjonuje na transportowcu „Deneb”. Poranne alarmy nie zdarzają się tam często. Alarmem zaczyna się dzień, który dla Huntera okaże się przełomowy. Źle ułożona procedura obronna naraża na niebezpieczeństwo członków załogi. Hunter decyduje się walczyć z systemem. Przeżyj wraz z nim dzień w przyszłości pełen wrażeń. Czytaj dalej >>
takeoadnymzgorszeniupublicznym mowybyniemogo-poczuemogar-niajcmnienostalgi.Opuciemwic rodzin,przeszedemdo„saloniku” izapademwswójulubionyfotel,stoj-cymidzykominkiemioknemwycho-dzcymnaogród. Bytojedenznajprzyjemniejszych momentówWigilii.Wieczerzadobiega kocayczeniazostayzoone,prezen-tyrozdane,toastywychylone,koldy odpiewane-nic

Home Książki Fantasy, science fiction Wielka Księga Science Fiction, Eric Brown, Mark Clifton , Philip K. Dick, Greg Egan, Peter F. Hamilton, Damon Knight, Frank Lillie Pollock, Robert Reed, Kim Stanley Robinson, Robert Sheckley, George C. Wallis, Connie Willis Wydawnictwo: Fabryka Słów Seria: Antologie fantasy, science fiction 432 str. 7 godz. 12 min. Najbardziej intrygujące i zaskakujące utwory fantastyczno-naukowe ostatniego półwiecza. Dobra science fiction nigdy się nie starzeje. Jest cudem ludzkiej wyobraźni spekulującej o Nas i o otaczającym Nas wszechświecie. Jest przestrogą i ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem jakie niesie ze sobą zbyt optymistyczna wiara we własne siły ludzkości. Dobra science fiction to inne światy, obce istoty, historie o robotach, podróżach w czasie, inżynierii genetycznej, utopiach i dystopiach, nierozwiązywalnych zagadnieniach, katastrofach i apokalipsie. Sprawdź jak kontrolować preparat, który daje dostęp do innej rzeczywistości i do innej wersji samego siebie w tej rzeczywistości. Odkryj co jest materialne, a co snem jedynie. Pomyśl, co mogłoby zmienić losy II wojny światowej? A może interesuje Cię sardoniczna ocena innych cywilizacji? Albo koniec świata opisany ponad sto lat temu? Dobra science fiction rzadko bywa tak blisko. Ta jest bliżej niż na wyciągnięcie ręki: Wystarczy otworzyć tę książkę. Zawiera teksty: „Ul-la, ul-la” Eric Brown „Uśmierciny” Peter F. Hamilton „N jak Nieskończoność” Greg Egan „Paradoks” Damon Knight „Praktyka studencka” Connie Willis „W sklepie „Ja”” Robert Reed „Sen o Winlandii” Kim Stanley Robinson „Bilet na Tranai” Robert Sheckley „Drzwi wyjściowe do wewnątrz” Philip K. Dick „Co ja zrobiłem” Mark Clifton „Finis” Frank Lillie Pollock „Ostatnie dni na Ziemi” George C. Wallis Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni. Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie: • online • przelewem • kartą płatniczą • Blikiem • podczas odbioru W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę. papierowe ebook audiobook wszystkie formaty Sortuj: Książki autora Podobne książki Oceny Średnia ocen 6,3 / 10 67 ocen Twoja ocena 0 / 10 Cytaty Powiązane treści

Robert Reed amerykański pisarz science fiction, fantasy, cyberpunk i steampunk. Specjalizuje się w opowiadaniach, ma ich na koncie kilkaset. Specjalizuje się w opowiadaniach, ma ich na koncie kilkaset.

zapytał(a) o 15:58 Napiszecie wypracowanie science fiction o robotach? Błagam muszę to mieć na jutro! Odpowiedzi Gogla11 odpowiedział(a) o 14:49 Odpowiedziano: 2011-12-15 14:42:41 NIE CZYTAĆ!Dwie przyjaciółki: Dorota (lat 17 i pół) i Monika (lat 17) postanowiły spotkac się pewnego wieczoru, kiedy rodzice Moniki wyjechali za miasto. Dziewczynki wpadły na niewinny pomysł- wyjęły stary talerzyk, na którym wypisały tajemnicze cyfry oraz zdjęcie prababki Doroty i zaczęły wywoływac duchy. Z początku nie działo się nic dziwnego- dziewczynki śmiały się i dokazywały! Nagle usłyszały walenie do drzwi. Rozległ się przeraźliwy huk i przez okno do domu wpadło zakrwawione łyse dziecko bez źrenic. Wystraszone dziewczynki rzuciły się pod drewniany stolik. Niestety przebiegły omen zaczał ciagnac Monike za nogę i zawlókł ja do kuchni. Słychac było stamtad przerazliwe wrzaski, pękanie kosci i głuchy pisk sunącego po podłodze ostrza noża. Monika krzyknęła: "VOLIDER SAKRUMA" 3 razy i wyzionęła ducha...Jeśli przeczytałeś "VOLIDER SAKRUMA" możesz byc pewien, że spoczywa na Tobie klątwa. Jest tylko jedno wyjscie, by ją z siebie zdjac: musisz przesłac tą wiadomośc do 10 osób w ciągu 15 minut od momentu przeczytania. W przeciwnym razie blada dziewczynka zamorduje Ciebie i 3 najbliższe Ci osoby (tak, tak- własnie te o ktorych teraz pomyslałes). Spiesz się, nie masz dużo czasu!PS. To wszystko prawda! tą wiadomosc napisała Dorota, która była świadkiem owego ZGINĘŁO JUŻ 13 OSÓB Uważasz, że ktoś się myli? lub Ziściło się odwieczne marzenie Zakonu Krzyżackiego, który dawno temu zdobył Prusy od podludzi, Słowian. Moskwę zdobyto Gatunek science fiction jak mało który w kinematografii ma za zadanie pobudzać wyobraźnię. Z reguły opowiada o czymś, co w sensie racjonalnym i praktycznym jeszcze w rzeczywistości nie istnieje, ale skoro zostało już pomyślane, to z czasem w jakimś stopniu się spełnia, co zresztą możemy zaobserwować w dzisiejszych czasach, gdy oglądamy kilkudziesięcioletnie filmy fantastyczne. Pod tym względem produkcje science fiction dają sporo do myślenia. Aktywizują naszą przywykłą do faktów wyobraźnię w taki sposób jak kiedyś, gdy jeszcze byliśmy wieszającymi się na trzepakach szkrabami. Poza tym produkcje sci-fi stawiają wiele trudnych pytań, na które rodzaj ludzki powinien sobie wreszcie jasno odpowiedzieć, nim bezmyślnie rzuci się w szpony bezdusznej poniżej tytuły próbują zachęcić nas do namysłu nad problemami bardzo podstawowymi dla naszej cywilizacji. Nim pójdziemy dalej, a zwłaszcza tak daleko jak w kilku wspomnianych przeze mnie produkcjach, uświadommy sobie, kim jesteśmy, jakie jest nasze miejsce w otoczeniu i jak powinniśmy je traktować. Poznajmy do końca naszą biologię bez przesłaniania jej ideologiami, a dopiero potem, gdy będziemy już na to gotowi, spróbujmy zająć miejsce Boga i stworzyć sami siebie z niczego. To naturalna konsekwencja rozwoju cywilizacji oraz etap postępu – autokreacja. Bo kino science fiction, opowiadając nam o obcych, robotach i innych wymiarach, tak naprawdę przygotowuje nas na ten dzień, kiedy na tyle będziemy dojrzali (a dopiero w drugiej kolejności zaawansowani technicznie), że uniesiemy ciężar takiej transhumanistycznej biotwórczości. Na razie droga przed człowiekiem jeszcze długa, co w pouczający sposób prezentują omówione niżej filmy. Pomyślmy, zanim je bezrefleksyjnie skrytykujemy, pisząc górnolotne komentarze, że „obrażają czyjąś inteligencję”.Anihilacja (2018), reż. Alex GarlandPodobne wpisyPamiętam, że z rok temu napisałem, że jest to najlepszy film science fiction, jaki do tej pory pojawił się na platformie Netflix. Dzisiaj także podtrzymuję to zdanie. Z jednej strony dobrze to świadczy o Anihilacji, z drugiej niezbyt dobrze o Netflixie. Są jednak ważniejsze kwestie, wymagające przemyślenia, do czego film Garlanda niezmiernie ciekawie namawia. Po pierwsze: jak dobry potrafi być film fantastyczny, w którym główne postaci grają kobiety? Tak dobry, że kobiety postrzegane są jak męskie postaci. Wiem, jak to brzmi – dość mizoginicznie, ale sytuacja z nieobecnością kobiet albo „używaniem” ich jako narzędzi przez bohaterów SF doprowadzona została do tego, że osiągnięcie męskiego poziomu staje się teraz sukcesem. Problem tkwi zarówno w nazewnictwie, jak i w kulturze gloryfikującej męskość jako cnotę. Niemniej w przypadku Anihilacji kobiece postaci zostały tak skrojone i zagrane, że nie sposób zarzucić im owej kulturowej i jednocześnie słabszej oraz głupiej kobiecości. A jeszcze inaczej – męska część widowni z powodzeniem może się z nimi utożsamić, są takie „MĘSKIE”. Jest nad czym myśleć. Po drugie zaś Anihilacja ma bardzo enigmatyczne zakończenie. W porównaniu z resztą filmu jest ono najsłabszym elementem produkcji. Zachęca jednak do myślenia, a właściwie wymyślenia go na nowo, żeby cała reszta scenariusza obroniła świetnie skonstruowany suspens, charakterne postaci, zwroty akcji i wszechobecną (1982), reż. Steven SpielbergTa ludzka buńczuczność w postrzeganiu innych inteligentnych gatunków pochodzących z kosmosu zapewne bierze się w filmach stąd, że Homo sapiens uważają się za centrum wszechświata. Pod tym względem wciąż w naszej kulturze obowiązuje geocentryzm zasilany, wzmacniany i uzupełniany kapitalistycznym przeświadczeniem, że najwłaściwsze do pokazywania w kinie jest wszystko to, co się sprzeda i przyniesie zysk. nie różni się pod tym względem od całej masy filmów science fiction, które odniosły komercyjny sukces. Spielberg jednak jako doskonały rzemieślnik w dziedzinie reżyserii przekazał w filmie coś więcej niż sprzedajność. Tak, jest to możliwe do pogodzenia z chęcią zysku i pożądaniem sławy. namawia nas do ogólnej refleksji nad innością jako taką. Miarą tolerancji jest właśnie stosunek do innych gatunków, a wzniesienie się z obcym aż do tarczy Księżyca jest ukazaniem symbolicznego poziomu, do którego ludzkość wciąż nie jest w stanie doskoczyć przez swoje stereotypy i małostkowe Przymierze (2017), reż. Ridley ScottMimo licznych wad Obcy: Przymierze okazał się bardziej spójnym sequelem Prometeusza niż on sam pierwszej części Obcego. Więcej doświadczyliśmy mrocznego klimatu znanego z typowo slasherowych horrorów. Częściej również pojawiał się sam Ksenomorf. Może niekiedy Scott zbyt moralizował oraz stosował nazbyt czytelne metafory oraz odniesienia do starożytnej mitologii (Uranos, Tytani itp.), niemniej było nad czym myśleć i co rozszyfrowywać. Z pierwszą częścią sagi łączy również Przymierze wykorzystanie konotacji erotyczno-religijnych. Scott powrócił do pobudzania widza niejako podprogowo, katalizowania jego lęków seksualnych wykarmionych na mieszczańskiej kulturze i religii. Można wysnuć taki wniosek na podstawie zachowania się zarówno Obcego, jak i jego stwórcy (tak wyszydzana scena, kiedy David i Walter grają na flecie).David przebywa długą drogę do zrozumienia, że ma prawo mienić się bogiem, skoro potrafił zgładzić całą planetę, na której finalnie osiadł. Szczytem jego boskości jest moment, kiedy wykorzystuje ciało doktor Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) jako protokrólewski inkubator do stworzenia istoty o wiele doskonalszej niż Shaw. Robi to bez jej zgody w imię patriarchalnie rozumianego dążenia do ideologicznej kreacji coraz doskonalszych istot. Szerzej koncepcję postępowania Davida opisałem w zestawieniu 5 najlepszych ról Noomi Rapace, na końcu tekstu. David postępuje tak, ponieważ może. Leży to w zakresie jego naturalnej dynamiki działania, więc czy jest naprawdę złe? Z jakiej dominującej w obecnych czasach religii znamy ten sposób kreacji bogów? Do sposobu narodzenia jakiego obecnie czczonego boga Scott się odnosi?
Opowiadania najbardziej cenionych i popularnych autorów zeszłego wieku ukazują, jaką drogę przeszliśmy i jak daleko nas ona zaprowadziła. W zbiorze Arcydzieła oprócz eseju krytycznego Orsona Scotta Carda, który podsumowuje science fiction XX w., znajdują się opowiadania najwybitniejszych twórców tego gatunku.
chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 174 osób, 126 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 232 stron) STRONA 1ISAAC ASIMOV ROBOTY I IMPERIUM TYTUŁ ORYGINAŁU: ROBOTS AND EMPIRE PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER–ZIEMKIEWICZ STRONA 2Dla Robyn i Michaela, oby nadal cieszyli się latami szczęścia, wędrując razem po drogach życia. HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Čapka zatytułowanej Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, w której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Ćapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą,, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze’ uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrość. Nie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego, I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya. (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę STRONA 3napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie–niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś, czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niż Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił — a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar! Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. Uważałem, że roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Entable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydało moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, że mógłbym wydać w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnomę Press. STRONA 4Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to I, Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się również w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnomę Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday widząc, że Gnomę Press nie ma szans na przetrwanie, przejęło od nich prawa do I, Robot (i książek z cyklu „Fundacja”) — Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej. I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to już przecież trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnomę Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine of Fantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Gołda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. STRONA 5Był to jednak wyjątek. Nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą książkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, aleja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ poradzisz sobie — kusił Gold. — Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść. — Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozy tonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie, gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim Słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, ze tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach w Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i STRONA 6grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu „Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie — roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie książek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek–robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej”. Ja również — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku.* Isaac Asimov Nowy Jork STRONA 7CZĘŚĆ I AURORA 1. POTOMEK Gladia pomacała ogrodową leżankę, żeby sprawdzić, czy nie jest zbyt wilgotna, i usiadła. Dotknięcie guzika sprawiło, że spoczęła w pozycji półleżącej, a naciśnięcie drugiego uruchomiło pole diamagnetyczne i dało jej, jak zwykle, poczucie rozluźnienia. Dlaczego nie? Spoczywała przecież centymetr nad powierzchnią. Była ciepła i przyjemna noc, z rodzaju najpiękniejszych na planecie Aurorze — pachnąca i pełna światła gwiazd. Ze smutkiem przyglądała się licznym iskierkom, tworzącym wzory na niebie. Iskierkom tym jaśniejszym, że kazała przygasić światła domu. Zastanawiała się, jak to się stało, że nigdy nie poznała nazw gwiazd i przez dwadzieścia trzy dekady własnego życia nie nauczyła się rozpoznawać, która jest która. Jedną z nich obiegała jej rodzinna planeta Solaria. Gwiazdę, którą przez trzy pierwsze dekady życia nazywała słońcem. Kiedyś Gladię nazywano Gladia Solaria — wtedy gdy przybyła na Aurorę dwadzieścia dekad temu, dwieście standardowych lat galaktycznych. Było to niezbyt miłe podkreślanie jej obcego miejsca urodzenia. Miesiąc temu minęło dwustulecie osiedlenia się Gladii na tej planecie, ale przemilczała tę rocznicę, bo prawdę mówiąc nie bardzo chciała o tym pamiętać. Przedtem, na Solarii, nazywała się Gladia Delmarre. Poczuła zażenowanie: Prawie zapomniała to nazwisko. Czy dlatego, że minęło już tyle czasu? Czy raczej starała się go nie pamiętać? Przez te wszystkie lata nie tęskniła za Solarią. A teraz? Czy dlatego, iż nagle uświadomiła sobie, że ją przeżyła? Planeta opustoszała, pozostała po niej tylko pamięć, a ona wciąż żyła? Czyżby dlatego za nią tęskniła? Zmarszczyła brwi. Nie, nie brakowało jej Solarii. Nie tęskniła za nią i nie chciała tam wracać. Pozostało tylko dziwne uczucie, jakby umarła część jej samej. Solaria! Ostatnia z zasiedlonych planet Przestrzeniowców, ostatnia, z której uczyniono dom ludzkości. I być może jakieś dziwne prawo symetrii sprawiło, że była pierwszą, która została opuszczona. Pierwszą? Czyżby miało to oznaczać, że potem będzie druga i trzecia, i następne? Gladia poczuła, że jej smutek się pogłębia. Niektórzy istotnie uważali podobne obawy za uzasadnione. Jeśli tak, to Aurora, jej nowy dom, niegdyś zasiedlona jako pierwsza, dzięki temu samemu prawu symetrii będzie ostatnią, która zginie. W najgorszym razie prawdopodobnie nie stanie się to za jej życia. Ponownie spojrzała w niebo. Nie miała pojęcia, które z tych światełek oznaczało słońce Solarii. Wypatrywała wśród jaśniejszych, ale i ich były setki. Wyciągnęła rękę i uczyniła coś, co na własny użytek nazwała „wezwaniem Daneela”. To, że było ciemno, nie miało najmniejszego znaczenia. Robot Daneel Olivaw pojawił się przy niej natychmiast. Ktoś, kto znałby go nieco dłużej niż dwadzieścia dekad, od czasu kiedy został skonstruowany przez Hana Fastolfe’a, nie zauważyłby żadnych istotnych zmian w jego wyglądzie. Ta sama szeroka twarz o wydatnych kościach policzkowych, krótkie, zaczesane do tyłu brązowe włosy, niebieskie oczy, ta sama szczupła doskonała figura wyglądała jak zawsze młodzieńczo. — Czy mogę być w czymś pomocny, pani Gladio? — spytał swym pozbawionym emocji głosem. — Tak, Daneelu. Która z tych gwiazd jest słońcem Solarii? Daneel nawet nie spojrzał w niebo. STRONA 8— Żadna, pani Gladio. O tej porze roku słońce Solarii nie wschodzi przed trzecią dwadzieścia w nocy. — Naprawdę? — Gladia była rozczarowana. Sądziła, że interesująca ją gwiazda przez cały czas znajduje się w zasięgu wzroku. Oczywiście, że wschodziły i zachodziły o różnych porach. Przynajmniej tyle wiedziała. — A zatem patrzyłam na coś, czego nie ma. — O ile dobrze wnioskuję z ludzkiego zachowania — powiedział Daneel pocieszająco — gwiazdy są tak samo piękne bez względu na to, czy jedna konkretna jest widoczna, czy nie. — Nie wątpię — odparła Gladia i z trzaskiem podniosła oparcie do pionu. — Wprawdzie zależało mi właśnie na słońcu Solarii, ale nie aż tak, żeby siedzieć tutaj do dwadzieścia po trzeciej. — Nawet gdyby pani to zrobiła — stwierdził Daneel — i tak potrzebowałaby pani lunety. — Lunety? — Ta gwiazda nie jest zbyt dobrze widoczna gołym okiem, pani Gladio. — Coraz lepiej! — Strzepnęła dłonią spodnie. — Powinnam była najpierw poradzić się ciebie, Daneelu. Każdy znający Gladię sprzed dwudziestu dekad, kiedy po raz pierwszy przyjechała na Aurorę, zauważyłby zmiany. W odróżnieniu od Daneela była tylko człowiekiem. Wciąż miała sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, prawie o dziesięć mniej niż wynosił ideał kobiety Przestrzeniowców. Starannie dbała o swoją szczupłą sylwetkę i jej ciało nie zdradzało najmniejszych oznak słabości czy ociężałości. Ale we włosach widniały ślady siwizny, twarz znaczyły maleńkie zmarszczki wokół oczu, skóra zaś wiotczała. Mogła jeszcze żyć następne dziesięć czy dwanaście dekad, ale nie było wątpliwości, że lata młodości ma już za sobą. To jej nie przeszkadzało. — Czy potrafisz rozpoznać wszystkie gwiazdy? — Znam te widoczne gołym okiem, pani Gladio. — Wiesz, kiedy wschodzą i zachodzą każdego dnia roku? — Tak, pani. — Masz wszystkie wiadomości na ich temat? — Tak, pani Gladio. Doktor Fastolfe poprosił mnie kiedyś, bym opanował dane astronomiczne, tak żeby mógł je mieć na każde zawołanie bez używania komputera. Mawiał, że woli, kiedy ja podaję mu informacje, a nie jego komputer. — I uprzedzając następne pytanie, dodał: — nigdy nie wyjaśnił dlaczego. Gladia wykonała lewą ręką kolejny gest i w jednej chwili jej dom rozjarzył się światłami. W delikatnym blasku dostrzegła obecność ciemnych sylwetek kilku robotów, ale nie zwróciła na nie uwagi. W każdym dobrze zorganizowanym środowisku roboty zawsze towarzyszyły ludziom, służąc i zapewniając bezpieczeństwo. Gladia po raz ostatni spojrzała na niebo, na którym gwiazdy niknęły w rozproszonym blasku. Wzdrygnęła się lekko. Głupi kaprys. I co by to zmieniło, gdyby nawet mogła dojrzeć słońce zaginionego już świata, jedną słabą iskierkę wśród wielu innych? Równie dobrze mogła wybrać którąkolwiek z nich, powiedzieć sobie, że to jest słońce Solarii, i patrzeć na nią. Odwróciła się do R. Daneela. Czekał na nią cierpliwie. Większa część jego twarzy była ukryta w cieniu. Ponownie uświadomiła sobie, że rozmyśla, jak niewiele się zmienił od czasu, kiedy ujrzała go po raz pierwszy u doktora Fastolfe’a. Tak dawno temu. Oczywiście poddawano go różnym naprawom. Wiedziała o tym, ale było to tylko nikłe wspomnienie, odsuwane jak najdalej. Stanowiło to część ogólnego problemu dotyczącego także wszystkich istot ludzkich. Przestrzeniowcy potrafili podtrzymywać swoje żelazne zdrowie i przedłużać swój wiek do trzydziestu, czterdziestu dekad, ale nie mogli powstrzymać starzenia. Jedna z kości biodrowych Gladii została osadzona w tytanowo–krzemowym stawie. Miała całkowicie sztuczny lewy kciuk, ale nikt nie mógł tego stwierdzić bez czułego ultrasonografu. Nawet niektóre z jej nerwów zainstalowano na nowo. Te sprawy dotyczyły wszystkich Przestrzeniowców w wieku zbliżonym do STRONA 9Gladii. Na wszystkich pięćdziesięciu planetach (nie, czterdziestu dziewięciu, ponieważ nie można już było liczyć Solarii). Jednakże wspomnienie o tym należało do największych nietaktów. Istniały kartoteki medyczne, ponieważ mogły okazać się niezbędne przy następnych zabiegach, ale nigdy nie ujawniano ich zawartości. Lekarze, których zarobki przewyższały nawet dochody przewodniczącego, zarabiali tak dobrze między innymi dlatego, że byli wykluczeni z lepszego towarz3$twa. W końcu oni wiedzieli. Wszystko to było częścią typowej dla Przestrzeniowców obsesji długowieczności, ich chorobliwej niechęci do przyznania, że istnieje starość, ale Gladia nie zastanawiała się nad przyczynami. Myślenie o sobie w tym kontekście wytrącało ją z równowagi. Gdyby miała trójwymiarową mapę własnej osoby z zaznaczonymi na czerwono wszystkimi zastępczymi częściami, wszystkimi naprawami widocznymi wyraźnie na szarym tle nietkniętej tkanki, jej ciało z daleka lśniłoby różowym blaskiem. Tak przynajmniej sądziła. Jednak jej mózg wciąż pozostawał nietknięty i działał bez szwanku, a dopóki tak będzie, bez znaczenia jest, co się stanie z resztą ciała. Wróciła myślami do Daneela. Znała go od dwudziestu dekad, ale dopiero od roku należał do niej. Fastolfe przed śmiercią (prawdopodobnie przyspieszoną przez rozpacz) przekazał wszystko miastu Eos. Podobne testamenty były na porządku dziennym. Jednak dwie rzeczy pozostawił Gladii (poza potwierdzeniem jej prawa własności do robotów, ruchomości oraz domostwa wraz z przyległymi gruntami). Jedną z tych rzeczy był Daneel. — Daneelu, czy pamiętasz wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych dwudziestu dekad? — spytała. — Tak sądzę, pani Gladio — odparł poważnie. — Oczywiście jeśli coś zapomniałem, nie zdaję sobie z tego sprawy, ponieważ o tym nie wiem i nigdy sobie tego nie uświadomię. — Niekoniecznie — odparła Gladia. — Możesz doskonale pamiętać, że coś się zdarzyło, ale nie móc sobie tego przypomnieć. Często mi się zdarza, że mam coś na końcu języka, ale nie mogę tego wyrazić słowami. — Nie rozumiem, proszę pani. Jeśli coś wiem, z pewnością będzie dostępne w razie potrzeby. — Idealna pamięć? Powoli szli w stronę domu. — Po prostu pamięć, proszę pani. Tak zostałem skonstruowany. — Na jak długo? — Nie rozumiem. — Chodzi mi o to, jak wiele twój mózg jest w stanie znieść? Od ponad dwudziestu dekad gromadzi wspomnienia. Jak długo jeszcze będzie w stanie to robić? — Nie wiem, proszę pani. Dotychczas nie miałem z tym żadnych problemów. — Być może. Dopóki pewnego dnia nie zorientujesz się, że nie możesz już zapamiętać niczego więcej. Daneel zamyślił się przez chwilę. — Jest to prawdopodobne, pani Gladio. — Widzisz Daneelu, nie wszystkie twoje wspomnienia są jednakowo ważne. — Nie potrafię ich ocenić w ten sposób. — Inni będą to mogli zrobić. Sądzę, że udałoby się oczyścić twoją pamięć, a potem, pod kontrolą, ponownie ją wypełnić tylko istotnymi rzeczami, powiedzmy dziesięcioma procentami całości. Dzięki temu byłbyś znowu zdolny do działania przez następne stulecia. A przy stałym powtarzaniu tego zabiegu mógłbyś osiągnąć nieskończoność. Oczywiście to jest kosztowne, ale ja bym się nie opierała. Jesteś tego wart. — Czy ten projekt będzie ze mną omówiony? Czy zostanę spytany o zgodę? — Oczywiście. Nie postąpiłabym inaczej. To by oznaczało nadużycie zaufania doktora Fastolfe’a. STRONA 10— Dziękuję pani. W takim razie muszę stwierdzić, że nie zgodzę się na podobny zabieg, dopóki nie zauważę nieprawidłowego funkcjonowania mojej pamięci. Doszli do drzwi i Gladia się zatrzymała. — Dlaczego? — spytała zdziwiona. — Nie mogę ryzykować utraty pewnych wspomnień — odpowiedział spokojnie. — Ani przez nieuwagę, ani przez świadomy wybór osoby kontrolującej proces. — Chodzi ci o pory wschodu i zachodu gwiazd? Przepraszam, Daneelu, nie chciałam cię urazić. O jakich wspomnieniach myślisz? — Zależy mi na wspomnieniach dotyczących mojego partnera, Ziemianina Elijaha Baleya — odparł spokojnie. Gladia zastygła w bezruchu, więc w końcu Daneel musiał przejąć inicjatywę i nakazać gestem otwarcie drzwi. Robot Giskard Reventlov czekał w salonie i Gladia pozdrowiła go z tym samym odcieniem niepokoju, jaki zawsze odczuwała na jego widok. W porównaniu z Daneelem wyglądał prymitywnie. Miał charakterystyczny wygląd robota — metalowy korpus i twarz całkowicie pozbawioną ludzkiego wyrazu. Jeśli było wystarczająco ciemno, jego oczy świeciły czerwonym blaskiem. Daneel nosił ubranie, natomiast Giskard miał tylko jego imitację, wprawdzie doskonałą, ponieważ to Gladia ją zaprojektowała, lecz tylko imitację. — No i cóż tam, Giskardzie? — spytała. — Dobry wieczór pani — odparł Giskard z lekkim skłonieniem głowy. Gladia pamiętała dawno wypowiedziane przez Elijaha Baleya słowa, brzmiące w jej pamięci jak szept: — Daneel się tobą zaopiekuje. Będzie twoim przyjacielem i obrońcą. Musisz się z nim zaprzyjaźnić przez pamięć o mnie. Ale chcę, żebyś słuchała Giskarda. Pozwól mu być swym doradcą. — Dlaczego on? — skrzywiła się. — Nie wiem, czy go lubię. — Nie proszę cię, żebyś go lubiła. Proszę, abyś mu ufała — odparł Elijah. Nie chciał powiedzieć dlaczego. Gladia usiłowała ufać Giskardowi, ale cieszyła się, że nie musi go lubić. Było w nim coś, co wywoływało dreszcz niepokoju. Miała ich obu, Daneela i Giskarda, przez wiele dekad, mimo że Fastolfe był ich tytularnym właścicielem. Dopiero na łożu śmierci Han Fastolfe przekazał jej prawa własności. Giskard był drugą rzeczą, po Daneelu, którą Fastolfe zostawił Gladii. Powiedziała wtedy do starca: — Han, Daneel mi wystarczy. Twoja córka Vasilia chciałaby mieć Giskarda. Jestem tego pewna. Fastolfe leżał w łóżku z zamkniętymi oczyma. Wyglądał o wiele spokojniej niż przez te wszystkie lata. Nie odpowiedział od razu i przez chwilę Gladia pomyślała, że opuścił ten świat tak cicho, że nawet tego nie zauważyła. Mocno zacisnęła palce na jego ręce. Otworzył oczy. — Gladio, nie dbam o moje biologiczne córki — szepnął. — Przez dwadzieścia wieków miałem tylko jedną prawdziwą córkę — ciebie. Chcę, żebyś to ty dostała Giskarda. Jest bardzo cenny. — Dlaczego? — Nie mogę powiedzieć, ale zawsze był dla mnie oparciem. Zatrzymaj go na zawsze. Obiecaj mi to. — Obiecuję. Jego oczy otworzyły się po raz ostatni, a głos wykorzystując resztki siły zabrzmiał prawie normalnie. — Kocham cię, Gladio, moja córko. — Kocham cię, Hanie, mój ojcze — odparła. STRONA 11To były ostatnie słowa, jakie powiedział i usłyszał. Gladia zorientowała się, że trzyma za rękę martwego człowieka i przez chwilę nie mogła zmusić się do odejścia. Tak więc Giskard należał do niej. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego w jego towarzystwie czuje się nieswojo. — Cóż, Giskardzie — powiedziała. — Usiłowałam dojrzeć słońce Solarii na niebie,, ale Daneel uświadomił mi, że będzie to niemożliwe przed trzecią dwadzieścia w nocy, a i tak potrzebowałabym lunety. Wiedziałeś o tym? — Nie, proszę pani. — Jak myślisz? Powinnam czekać do tej godziny? — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pani do łóżka. — Doprawdy? — żachnęła się. — A gdybym zdecydowała się poczekać? — To tylko moje zdanie, jednak jutro czeka panią ciężki dzień i bez wątpienia przyda się pani odpoczynek. — Dlaczego miałby to być ciężki dzień? — skrzywiła się. — Nie spodziewam się żadnych trudności. — Jest pani umówiona na spotkanie z Levularem Mandamusem. — Jestem umówiona na spotkanie? W jaki sposób? — Dzwonił godzinę temu i pozwoliłem sobie… — Pozwoliłeś sobie? Kim on jest? — Członkiem Instytutu Robotyki. — A więc jest podwładnym Keldena Amadira. — Tak, proszę pani. — Zrozum, Giskardzie, że nie jestem zainteresowana spotkaniem ani z jakimś Mandamusem, ani z nikim, kto ma cokolwiek wspólnego z tą jadowitą ropuchą Amadirem. Skoro więc pozwoliłeś sobie w moim imieniu zgodzić się na tę rozmowę, to teraz zadzwoń i ją odwołaj. — Jeśli wyda mi pani rozkaz, i to w kategorycznym tonie, postaram się go wykonać. Ale być może nie będę w stanie. Moim zdaniem odwołanie tego spotkania może pani zaszkodzić, a nie mogę pozwolić, by moje działanie w czymkolwiek pani zagroziło. — Giskardzie, możesz się mylić w swoich osądach. Kim jest ten człowiek, że odwołanie przeze mnie jego wizyty może mi zaszkodzić? Czyżby jego praca w Instytucie Robotyki była dla mnie aż tak istotna? Gladia zdawała sobie sprawę, że nie powinna wyładowywać swojej złości na Giskardzie. Była zdenerwowana wieściami o opuszczeniu Solarii i zakłopotana własną niewiedzą, przez którą szukała na niebie gwiazdy, której nie mogła dostrzec. Oczywiście to umiejętności Daneela uświadomiły jej, jaką jest ignorantką. Nie miała jednak do niego pretensji, bo wyglądem nie różnił się od człowieka i automatycznie traktowała go jak istotę ludzką. Powierzchowność decyduje o wszystkim. Ponieważ było widać, że Giskard jest robotem, więc każdy od razu zakładał, iż nie można zranić jego uczuć. Rzecz jasna, Giskard nie zareagował na jej zrzędzenie. (Gdyby przyszło co do czego, Daneel postąpiłby zresztą tak samo.) — Określiłem doktora Mandamusa jako członka Instytutu Robotyki — odezwał się Giskard — ale jest jeszcze czymś więcej. Przez kilka ostatnich lat był prawą ręką doktora Amadira. Stał się dzięki temu znaną osobistością i nie nawykł, aby mu odmawiano. Nie należy obrażać doktora Mandamusa. — Niby dlaczego, Giskardzie? Nic mnie nie obchodzi Mandamus, tak samo jak Amadiro. Pamiętasz chyba, że kiedyś Amadiro — kiedy on, ja, i ten świat byliśmy młodzi — zrobił wszystko, aby obarczyć doktora Fastolfe’a winą za morderstwo. Tylko cudem udało się udaremnić jego machinacje. — Pamiętam to doskonale, proszę pani. STRONA 12— Co za ulga. Obawiałam się, że przez dwadzieścia dekad zapomniałeś. W tym czasie nie miałam nic wspólnego ani z Amadirem, ani z żadnym człowiekiem z nim związanym i mam zamiar dalej tak postępować. Nie dbam o to, jak bardzo może mi to wszystko zaszkodzić ani jakie mogą być konsekwencje. Nie spotkam się z żadnym doktorem jak–mu–tam. Nie umawiaj mnie więcej bez mej zgody lub w ostateczności bez uzasadnienia mi konieczności jakiegoś spotkania. — Tak, proszę pani — powiedział Giskard — ale jeśli mogę zauważyć… — Nie, nie możesz — odparła i odwróciła się od niego. Na chwilę zapadła cisza, ale Gladia nie odeszła nawet trzech kroków, kiedy Giskard spokojnie dodał: — Muszę prosić, aby mi pani zaufała. Gladia zatrzymała się. Dlaczego tak to sformułował? Znowu usłyszała głos z przeszłości. „Nie proszę, żebyś go lubiła. Proszę, żebyś mu ufała”. Zacisnęła usta i skrzywiła się. — No dobrze — rzuciła z irytacją. — Co chcesz mi powiedzieć, Giskardzie? — Tylko tyle, że dopóki żył doktor Fastolfe, na Aurorze i innych światach dominowała jego linia postępowania. Dzięki temu mieszkańcy Ziemi mogli bez przeszkód migrować na różne planety Galaktyki i tak powstały światy Osadników. Jednak doktor Fastolfe nie żyje, a następcom brakuje jego autorytetu. Doktor Amadiro natomiast nigdy nie ukrywał swych antyziemskich uprzedzeń. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że obecnie zatriumfuje polityka wroga wobec Ziemi i Osadników. — Jeśli nawet, to co ja mogę zrobić w tej sprawie? — Może się pani spotkać z doktorem Mandamusem i dowiedzieć się, dlaczego tak niecierpliwie pragnie z panią rozmawiać. Nalegał, żeby umówić go możliwie najwcześniej. Zaproponował nawet ósmą rano. — Giskardzie, nigdy nie przyjmuję przed południem. — Jak już mówiłem, prośba, aby zobaczyć się z panią w porze śniadania, może świadczyć o jego desperacji. Uważam, iż jest bardzo ważne, aby dowiedzieć się, dlaczego tak mu na tym zależy. — A jeśli go nie przyjmę, to twoim zdaniem przysporzy mi to kłopotów? Nie wnikam, czy decyzja ta zaszkodzi Ziemi lub Osadnikom lub jednym i drugim. Czy uważasz, że będzie miała negatywne skutki dla mnie osobiście? — Proszę pani, to może utrudnić ziemskie osadnictwo w Galaktyce. Ten plan narodził się ponad dwadzieścia dekad temu w głowie policjanta Elijaha Baleya. Zatrzymanie tego procesu zniszczy pamięć o nim. Czy mylę się sądząc, iż jakiekolwiek umniejszenie jego zasług zostanie przez panią odebrane jako osobista zniewaga? Gladia była oszołomiona. W ciągu ostatniej godziny nazwisko Elijaha Baleya pojawiło się w rozmowach dwukrotnie. Odszedł już dawno — krótko żyjący Ziemianin, który zmarł ponad szesnaście dekad temu — ale samo wspomnienie jego nazwiska wciąż ją poruszało. — Dlaczego sytuacja stała się nagle tak poważna? — spytała. — Wcale nie nagle. Przez dwadzieścia dekad mieszkańcy Ziemi i Przestrzeniowcy mieli sprzeczne interesy i tylko mądra polityka doktora Fastolfe’a zapobiegała wystąpieniu otwartych konfliktów. Teraz, kiedy doktor Fastolfe nie żyje, opozycja stała się silniejsza. Opuszczenie Solarii bardzo ją wzmocniło i być może wkrótce stanie się ona dominującą siłą polityczną. — Dlaczego? — To wyraźny znak, że maleje potęga Przestrzeniowców i wielu mieszkańców Aurory uważa, iż należy podjąć zdecydowane działania — teraz albo nigdy. — Sądzisz, że moje spotkanie z tym człowiekiem może zapobiec temu wszystkiemu? — Tak, proszę pani. Gladia milczała przez chwilę i znów przypomniała sobie, chociaż z oporami, że obiecała Elijahowi zaufanie do Giskarda. — Dobrze — powiedziała. — Nie chcę tego i nie przypuszczam, żeby spotkanie z tym człowiekiem cokolwiek zmieniło, ale dobrze, zobaczę się z nim. STRONA 13Gladia spała, a cały dom był pogrążony w ciemnościach — według ludzi. Jednak nadal tętnił życiem, ponieważ roboty miały jeszcze wiele pracy; swe zadania wykonywały używając promieniowania podczerwonego. Należało uporządkować mieszkanie. Trzeba było przyjąć zapasy, pozbyć się śmieci, oczyścić i wypolerować meble, poukładać rozrzucone drobiazgi. No i pozostawały jeszcze obowiązki nocnego dozorcy. Żadne drzwi nie miały zamków; nie musiały. Na Aurorze nie istniała przestępczość, nic nie zagrażało mieszkańcom ani ich mieniu. Działo się tak, ponieważ ludzi i ich własności przez cały czas strzegły roboty. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli i przyjmowali za rzecz naturalną. Ceną tego spokoju było to, że roboty stróżujące zawsze musiały trwać na posterunku. Nigdy ich nie używano, ale tylko dlatego, że zawsze tam były. Giskard i Daneel, których możliwości zdecydowanie przekraczały zakres działania zwyczajnych robotów domowych, nie mieli sprecyzowanych obowiązków — o ile oczywiście pominąć nadzór nad właściwym wypełnianiem zadań przez pozostałe roboty. O trzeciej nad ranem obeszli cały dom, aby upewnić się, że roboty stróżujące dobrze wypełniają swoje obowiązki i nie ma żadnych problemów. Spotkali się przy południowej granicy posiadłości i przez chwilę rozmawiali językiem pełnym skrótów i niedomówień. W ciągu dziesięcioleci wypracowali sobie wspólny kod i nie potrzebowali już zwykłych ozdobników ludzkiej mowy. — Chmury. Nie widać — powiedział Daneel niesłyszalnym szeptem. Gdyby jego słowa były przeznaczone dla ludzkich uszu, całe zdanie prawdopodobnie brzmiałoby: „Jak widzisz, przyjacielu Giskardzie, zachmurzyło się. Jeśliby pani Gladia czekała, aby ujrzeć Solarię, i tak nic by nie zobaczyła. A odpowiedź Giskarda: — Prognoza. Spotkanie, raczej — oznaczałaby: „Zapowiadali to w prognozie pogody, przyjacielu Daneelu, dzięki czemu można było przekonać panią Gladię, żeby wcześniej położyła się do łóżka. Uznałem, iż należy rzetelnie przedstawić sprawę i namówić ją na spotkanie, o którym ci mówiłem”. — Wydaje mi się, przyjacielu Giskardzie, iż główną przyczyną oporu pani Gladii było przygnębienie wywołane wiadomością o opuszczeniu Solarii. Byłem tam kiedyś razem z partnerem Elijahem, kiedy pani Gladia była jeszcze Solarianką i tam mieszkała. — Zawsze sądziłem, że pani Gladia nie była szczęśliwa na swojej rodzinnej planecie. Dlatego chętnie ją opuściła i nie zamierzała tam wracać. Ale zgadzam się z tobą, że bardzo ją przygnębia świadomość, iż historia Solarii dobiegła końca. — Nie rozumiem zachowania pani Gladii, ale wiele razy przekonałem się, że ludzkiego postępowania nie da się logicznie zinterpretować. — Właśnie przez to czasem jest trudno zdecydować, co będzie dla ludzi korzystne, a co nie. — Giskard powiedziałby to z westchnieniem, gdyby był człowiekiem. Ale jako robot mówił bez emocji. Analizował tylko kłopotliwą sytuację. — Z tego właśnie powodu wydaje mi się, że Trzy Prawa Robotyki są niekompletne lub niewystarczające. — Wspomniałeś już o tym, Giskardzie. Próbowałem uwierzyć, ale nie mogłem. Giskard przez chwilę milczał. — Gdy rozważam tę sprawę teoretycznie, dochodzę do wniosku, że muszą być niekompletne lub niewystarczające, ale kiedy usiłuję w to uwierzyć, też mi się nie udaje. Jestem przez nie związany. Gdybym nie był, z pewnością zdołałbym zaakceptować ich niedoskonałość. — Nie potrafię zrozumieć tego paradoksu. — Ani ja. Ale coś mnie zmusza, żeby go jakoś wyrazić. Przy okazji, po dzisiejszej rozmowie z panią Gladia wydaje mi się, że jestem bliski odkrycia, czym się wyraża niedoskonałość Trzech Praw. Spytała mnie, w jaki sposób odwołanie spotkania może zagrozić jej osobiście, i tego właśnie wyjaśnienia nie byłem w stanie udzielić, ponieważ nie wynikało ono bezpośrednio z Trzech Praw. STRONA 14— Znalazłeś doskonałą odpowiedź, przyjacielu Giskardzie. Wymazanie z pamięci ludzi imienia partnera Elijaha głęboko dotknęłoby panią Gladię. — To najlepsza odpowiedź nie wynikająca z Trzech Praw. Ale nie najlepsza możliwa. — Jaka jest ta lepsza? — Nie wiem. Nie mogę jej wyrazić ani słownie, ani nawet przekazać samej idei, dopóki jestem związany Prawami. — Nie ma nic ponad Prawami — stwierdził Daneel. — Gdybym był człowiekiem — odparł Giskard — umiałbym spojrzeć ponad Prawa. A sądzę, że ty, przyjacielu Daneelu, zdołałbyś to zrobić szybciej ode mnie. — Ja? — Tak, przyjacielu. Długo się nad tym zastanawiałem. Mimo że jesteś robotem, twój sposób rozumowania jest zdumiewająco podobny do ludzkiego. — Nie należy tak mówić — powiedział Daneel powoli, jakby cierpiał. — Wyciągasz takie wnioski, ponieważ masz wgląd w umysły ludzi. Wypacza to twoje osądy i może cię wreszcie zniszczyć. Byłaby to dla mnie wielka przykrość. Jeśli potrafisz się nieco powstrzymać przed czytaniem w myślach, uczyń tak. — Nie potrafię, przyjacielu Daneelu — Giskard gwałtownie się odwrócił. — Nie chcę. Żałuję, że robię to tak rzadko, ponieważ ograniczają mnie Trzy Prawa. Nie mogę sięgać zbyt głęboko — ze strachu, że komuś szkodzę. Nie mogę wystarczająco wpływać na ludzi — ze strachu, że komuś szkodzę. — Ale na panią Gladię wywarłeś presję bardzo delikatnie, przyjacielu Giskardzie. — Niezupełnie. Mógłbym zmienić jej sposób myślenia i spowodować, że zgodziłaby się na spotkanie bez żadnych sprzeciwów, ale ludzki umysł jest tak zagadkowy i pełen komplikacji, iż odważyłem się na bardzo niewiele. Każda wprowadzona przeze mnie zmiana wytwarza następne, których nie mogę dokładnie przewidzieć i obawiam się ich negatywnych efektów. — Ale jakoś wpłynąłeś na panią Gladię. — Nie musiałem. Słowo „zaufanie” porusza ją i czyni bardziej uległą. Zauważyłem to już w przeszłości, ale używam go tylko w momentach najwyższej konieczności, bo zbyt częste korzystanie z niego z pewnością osłabiłoby ten wpływ. Nie pojmuję tego zjawiska, lecz nie mogę poszukać wyjaśnienia. — Czy przeszkodę stanowią Trzy Prawa? Zdawało się, że oczy Giskarda zapłonęły silniejszym blaskiem. — Tak. Na każdym etapie stają mi na drodze. Nie mogę ich jednak zmienić, bo na to nie pozwalają. Lecz jednocześnie muszę je zmodyfikować, gdyż wyczuwam zbliżającą się katastrofę. — Wspominałeś o tym już wcześniej, przyjacielu Giskardzie, ale nie wyjaśniłeś charakteru zagrożenia. — Ponieważ go nie znam. Wiąże się to ze wzrostem napięcia między Aurorą a Ziemią, ale jak owo napięcie wpłynie na samą katastrofę, nie potrafię powiedzieć. — Czy istnieje możliwość, że mimo wszystko nie dojdzie do niej? — Nie sądzę. Wśród pewnych urzędników, z którymi się zetknąłem, wyczułem atmosferę katastrofy i oczekiwanie na triumf. Nie umiem tego lepiej opisać i głębiej zbadać, ponieważ na przeszkodzie stoją Trzy Prawa. Jest jeszcze inny powód, aby spotkanie z Mandamusem odbyło się jutro — pozwoli mi to wejrzeć w jego umysł. — A jeśli badanie nie da żadnych efektów? Wprawdzie Giskard nie potrafił głosem wyrazić emocji, lecz jego słowa pełne były rozpaczy. — W takim razie będę bezradny. Mogę działać tylko zgodnie z Prawami. Cóż więcej mógłbym zrobić? — Nic — odparł cicho przygnębiony Daneel. STRONA 15Gladia weszła do salonu piętnaście po ósmej, z rozmysłem — i odrobiną złośliwości — każąc Mandamusowi (z niechęcią nauczyła się tego nazwiska) czekać. Spędziła też szczególnie dużo czasu przed lustrem i po raz pierwszy od lat z rozpaczą przyglądała się pasmom siwych włosów. Pożałowała nawet, że zrezygnowała z powszechnego na Aurorze zwyczaju używania farby. Ostatecznie, im piękniej i młodziej by wyglądała, tym trudniejsza byłaby rola tego pachołka Amadira. Przekonywała samą siebie, że z pewnością od pierwszego wejrzenia poczuje niechęć do tego człowieka. Obawiała się jednak, że jeśli okaże się młody i atrakcyjny, a miłą twarz rozjaśni mu na powitanie słoneczny uśmiech, może wzbudzić w niej sympatię. Jednak jego widok przyniósł Gladii ulgę. Gość był młody, owszem, i prawdopodobnie nie ukończył jeszcze swojego pierwszego półwiecza, niewiele jednak mu to dało. Zwracał uwagę wzrostem — miał pewnie ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, jak oceniła — ale bardzo szczupła sylwetka sprawiała, że wyglądał jak patyk. Włosy miał zbyt ciemne jak na Aurorianina. Oczy były jasnobrązowe, twarz zbyt długa, wargi zbyt cienkie, usta za szerokie, cera niedostatecznie jasna. Jednak prawdziwej młodzieńczości ostatecznie pozbawiał go sztywny wygląd i spojrzenie bez śladu uśmiechu. Niespodziewanie Gladia przypomniała sobie niezwykle modne na Aurorze powieści historyczne, które nieodmiennie dotyczyły prymitywnej Ziemi — dość dziwne na planecie, gdzie coraz bardziej wzrastała nienawiść do Ziemian — i pomyślała: Ależ to prawdziwy purytanin! Niemal uśmiechnęła się z ulgą. Purytanie byli zwykle przedstawiani jako źli ludzie i — niezależnie od tego, czy ten Mandamus był jednym z nich, czy nie — wygodne było dla niej, że tak wyglądał. Jednak kiedy się odezwał, poczuła rozczarowanie, ponieważ głos brzmiał miękko i melodyjnie. Jeśli miałby dopełnić stereotypu, powinien mówić chropawo i przez nos. — Pani Gremionis? Uścisnęła jego dłoń, uśmiechając się łaskawie. — Proszę mówić mi Gladia. Wszyscy tak robią. — Wiem, że używa pani nazwiska męża. — Używałam go, ale moje małżeństwo zakończyło się polubownie kilka dekad temu. — Przetrwało jednak długo. — Bardzo długo. Było wyjątkowo udane, ale nawet najlepsze rzeczy kiedyś się kończą. — Tak, przeciąganie sukcesu ponad miarę może doprowadzić do klęski — powiedział sentencjonalnie Mandamus. Gladia przytaknęła i dodała z lekkim uśmiechem: — Mądrze pan mówi jak na kogoś w tak młodym wieku. Ale może byśmy przeszli do jadalni? Śniadanie jest już gotowe i nie chciałabym zbyt długo pana zatrzymywać. Gdy Mandamus ruszył za nią, Gladia dostrzegła towarzyszące mu dwa roboty. Dla mieszkańców Aurory było rzeczą nie do pojęcia, aby wyruszyć gdziekolwiek bez ich asysty, ale dopóki stały nieruchomo, nikt nie zwracał na nie uwagi. Gladia zerknęła jeszcze raz i stwierdziła, że są to ostatnie modele, bardzo kosztowne. Ich pseudoubrania były starannie wykonane i — chociaż nie jej autorstwa — pierwszorzędnej roboty. Pomyślała niechętnie, że przecenia samą siebie. Postanowiła się dowiedzieć, kto jest twórcą projektu, bowiem wyraźnie pojawił się nowy, zdolny konkurent. Zauważyła z aprobatą, że pseudoubrania są utrzymane w jednym stylu, ale jednocześnie zachowują odrębność. Nie sposób było pomylić jednego robota z drugim. Mandamus dostrzegł jej pełne podziwu spojrzenia i zareagował z niepokojącą trafnością. (Jest inteligentny, pomyślała rozczarowana Gladia.) — Zewnętrzny wygląd robotów został zaprojektowany przez młodego człowieka z instytutu. Jeszcze nie wyrobił sobie nazwiska, ale zgodzi się pani chyba ze mną, że to tylko kwestia czasu? — Z pewnością — przytaknęła Gladia. STRONA 16Nie oczekiwała, że dojdzie do zasadniczej rozmowy przed końcem śniadania. Do złego tonu należało rozmawianie przy posiłkach o czymś istotnym i Gladia szybko zorientowała się, że wymiana błahych frazesów nie jest najmocniejszą stroną Mandamusa. Oczywiście mówili o pogodzie. O ostatniej ulewie i możliwości nadejścia suszy. Wyraził też obowiązkowy zachwyt nad urządzeniem domu, co Gladia przyjęła z wyuczoną skromnością. Nie uczyniła niczego, aby pomóc gościowi w prowadzeniu konwersacji. W końcu jego wzrok spoczął na Daneelu, stojącym cicho i bez ruchu w ściennej wnęce. Mandamus przełamał swoją powściągliwość i zainteresował się nim. — Ach, sławny R. Daneel Olivaw. Jedyny w swoim rodzaju. Egzemplarz wart podziwu. — O tak. — Należy w tej chwili do pani? Zgodnie z testamentem Fastolfe’a? — Tak. Zgodnie z wolą doktora Fastolfe’a — powiedziała Gladia z naciskiem. — Zdumiewające, że produkcja humanoidalnych robotów przez instytut zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Czy zastanawiała się pani nad tym? — Słyszałam, że tak się stało — odparła Gladia ostrożnie. (Czyżby właśnie do tego zmierzał?) — Jednak nigdy nie zaprzątałam sobie głowy tą sprawą. — Socjologowie wciąż usiłują to zrozumieć. Przynajmniej my w instytucie do tej pory nie pozbyliśmy się uczucia rozczarowania. Wydawało się, że wszystko przebiega prawidłowo. Niektórzy z nas sądzą, że Fa… doktor Fastolfe miał z tym coś wspólnego. (Uniknął powtórzenia tej samej pomyłki, zauważyła Gladia. Jej oczy zwęziły się i poczuła wrogość sądząc, że przybył do niej w poszukiwaniu materiałów, które mogłyby zaszkodzić pamięci biednego poczciwego Hana.) — Każdy, kto tak myśli, jest głupcem — powiedziała zirytowana. — Jeśli i pan podziela tę opinię, nie zawaham się użyć podobnego określenia. — Nie należę do osób, które podejrzewają doktora Fastolfe’a, ponieważ nie widzę sposobu, w jaki mógłby on spowodować fiasko tych zamierzeń. — Czemu ktokolwiek miałby cokolwiek robić? Cała sprawa polega na tym, że to ludzie nie chcieli swych kopii. Robot wyglądający jak mężczyzna stanowi konkurencję dla mężczyzny, a wyglądający jak kobieta, konkuruje z kobietą; ponadto są one zdecydowanie zbyt dobre. Aurorianie obawiali się konkurencji. Czy musimy dłużej rozwodzić się na ten temat? — Konkurencji seksualnej? — spytał spokojnie Mandamus. Przez moment ich spojrzenia się spotkały. Czyżby wiedział o jej dawnej miłości do robota Jandera? A jeśli nawet, czy miało to jakieś znaczenie? Wyraz twarzy mężczyzny nie zdradzał jednak, by jego słowa kryły jakieś podteksty. Po chwili milczenia Gladia odpowiedziała: — Konkurencji w każdej dziedzinie. Jeśli doktor Han Fastolfe mógłby w jakiś sposób przyczynić się do odbierania takich doznań, to jedynie dlatego, że jego roboty były zbyt „ludzkie”. Nic poza tym. — Wydaje mi się, że jednak myślała pani o tej sprawie — rzekł Mandamus. — Kłopot w tym, że socjologowie uważają lęk przed takimi robotami za zbyt proste wyjaśnienie. Nie wystarcza im ono, nie ma zaś śladu żadnego poważniejszego motywu. — Socjologia nie jest nauką ścisłą — odparła Gladia. — Ani też zupełnie nieścisłą. Gladia wzruszyła ramionami. Po chwili milczenia Mandamus stwierdził: — W każdym razie nie pozwoliło nam to na właściwe organizowanie wypraw kolonizacyjnych. Bez humanoidalnych robotów mogących przetrzeć drogę… Śniadanie nie skończyło się jeszcze, Gladia jednak wyraźnie widziała, że gość już dłużej nie może się powstrzymać od poruszenia poważniejszych tematów. — Mogliśmy polecieć sami — powiedziała. STRONA 17Tym razem Mandamus wzruszył ramionami. — To zbyt trudne. Poza tym ci krótkowieczni barbarzyńcy z Ziemi za przyzwoleniem pani doktora Fastolfe’a, wyroili się na wszystkie planety w okolicy niczym stada szarańczy. — Nadal wiele jest nie zasiedlonych. Miliony. A jeśli oni potrafią tego dokonać… — Oczywiście że potrafią — wybuchnął nagle Mandamus. — Osadnictwo pociąga za sobą ofiary, ale co dla nich znaczy życie? Utrata dekady czy niewiele więcej. Poza tym Ziemian są miliardy. Jeśli podczas kolonizacji zginie milion lub dwa, kto to zauważy? Kto się tym przejmie? Z pewnością nie oni. — Jestem pewna, że ich to boli. — Bzdura. Nasze życie jest dłuższe, a co za tym idzie — cenniejsze. I oczywiście bardziej o nie dbamy. — Siedzimy więc tutaj nic nie robiąc, tylko się oburzamy na ziemskich kolonistów za to, że są zdolni ryzykować własne życie i że w konsekwencji najprawdopodobniej odziedziczą całą Galaktykę. Gladia nigdy dotąd nie uważała się za zwolenniczkę Osadników, teraz jednak była w takim nastroju, że mogła zaprzeczać wszystkiemu, co powie Mandamus. A kiedy wypowiedziała już te słowa, poczuła nagle, że to, co traktowała jako przeciwstawienie się gościowi, ma sens i wyraża jej prawdziwe uczucia. Poza tym słyszała, jak Fastolfe wygłaszał podobne poglądy w ostatnich latach swojego życia. Na dany przez nią znak błyskawicznie sprzątnięto ze stołu. Śniadanie mogłoby jeszcze potrwać, ale rozmowa i nastrój stały się zbyt napięte, jak na czas posiłku. Ponownie przeszli do salonu. Roboty Mandamusa ruszyły za nimi, podobnie jak Daneel i Giskard. Wszystkie stanęły w swoich wnękach. Mandamus nie zwrócił uwagi na obecność Giskarda, pomyślała Gladia, ale niby czemu miałby to zrobić? Giskard był staroświecki, pod pewnymi względami nawet prymitywny, i nie mógł się równać z pięknymi okazami należącymi do gościa. Gladia usiadła zakładając nogę na nogę, świadoma, że obcisłe, półprzejrzyste spodnie podkreślają jej zgrabne łydki. — Czy mogę poznać powód pańskiej wizyty, doktorze Mandamusie? — spytała niezdolna bardziej odwlekać właściwą rozmowę. — Mam brzydki nawyk żucia po posiłkach leczniczej gumy. To mi pomaga w trawieniu. Czy ma pani coś przeciwko temu? — zwrócił się do niej uprzejmie. — To by mnie rozpraszało — odparła sztywno Gladia. Brak gumy do żucia może utrudnić mu skupienie — pomyślała — a poza tym w jego wieku nie potrzeba niczego do poprawienia trawienia. Mandamus wysunął już częściowo z kieszeni tuniki mały, owalny przedmiot. Teraz jednak schował go z powrotem, starając się nie okazać rozczarowania, i wymamrotał: — Oczywiście. — Pytałam już pana, doktorze Mandamusie, o powód pańskiej wizyty. — Są dwa, proszę pani. Jeden to sprawa osobista, a drugi jest wagi państwowej. Czy nie będzie miała pani nic przeciwko temu, że najpierw zajmę się sprawą osobistą? — Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić, jaką może mieć pan do mnie osobistą sprawę. Pracuje pan w Instytucie Robotyki, prawda? — Tak. — I powiedziano mi, że jest pan blisko Amadira. — Mam zaszczyt pracować z doktorem Amadirem — odparł z naciskiem. Odpłaca mi pięknym za nadobne — pomyślała Gladia — ale nie zwrócę na to uwagi. — Amadiro i ja zetknęliśmy się dwadzieścia dekad temu i nie było to najmilsze spotkanie — ciągnęła spokojnie dalej. — Od tamtej pory nigdy już nie miałam okazji, żeby się z nim zobaczyć. Odmówiłabym też rozmowy z panem jako jego bliskim współpracownikiem, ale przekonano mnie, STRONA 18że może być ona bardzo ważna. Jednak kwestie osobiste z pewnością nie mają dla mnie znaczenia. Czy moglibyśmy zatem przejść do spraw państwowych? Mandamus spuścił oczy. Na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec, mogący być oznaką zakłopotania. — Proszę więc pozwolić, że jeszcze raz się przedstawię. Jestem Levular Mandamus, pani potomek w piątym pokoleniu. Jestem prapraprawnukiem Santirixa i Gladii Gremionis. Pani zaś jest moją prapraprababką. Gladia odetchnęła gwałtownie, starając się ukryć wrażenie, jakie ta wiadomość na niej zrobiła. (Niezbyt jej się to udawało.) Oczywiście miała potomków, i dlaczego jednym z nich nie mógłby być ten człowiek? — Jest pan pewien? — spytała jednak. — Całkowicie. Przeprowadziłem badania genealogiczne. Przecież kiedyś będę chciał mieć dzieci, a wtedy i tak musiałbym je zrobić. Jeśli to panią interesuje, pokrewieństwo między nami przedstawia się następująco: M–K–K–M. — Jest pan synem syna córki córki mojego syna? — Tak. Gladia nie pytała o dalsze szczegóły. Miała jednego syna i jedną córkę. Była idealną matką, ale w odpowiednim czasie jej dzieci usamodzielniły się i rozpoczęły własne życie. Zgodnie z odwieczną tradycją Przestrzeniowców nigdy nie interesowała się następnymi pokoleniami. Teraz, gdy spotkała przedstawiciela jednego z nich, jako Przestrzeniowiec nie powinna się tym przejmować. Myśl ta uspokoiła ją zupełnie, więc z powrotem usiadła. — Dobrze — powiedziała. — Jest pan moim potomkiem w piątym pokoleniu. Jeśli o tej sprawie osobistej chce pan mówić, to zupełnie mnie ona nie interesuje. — Doskonale rozumiem, przodkini. Sama genealogia nie jest tematem, który chciałbym poruszyć. Stanowi jednak jego podstawę. Widzi pani, doktor Amadiro wie o łączącym nas pokrewieństwie. Przynajmniej tak podejrzewam. — Doprawdy? W jaki sposób ta informacja do niego dotarła? — Sądzę, że po cichu bada genealogię wszystkich pracowników zatrudnianych w instytucie. — Dlaczego? — Aby odkryć właśnie takie szczegóły jak w moim wypadku. Nie należy do ludzi łatwo obdarzających zaufaniem współpracowników. — Nie rozumiem. Jeśli jest pan moim potomkiem w piątym pokoleniu, czemu miałoby to mieć większe znaczenie dla niego niż dla mnie? Mandamus z namysłem potarł podbródek wierzchem prawej dłoni. — Jego niechęć do pani jest nie mniejsza niż pani do niego. Jeśli pani z powodu doktora Amadira nie chciała się ze mną spotkać, on przez panią jest gotów uniemożliwić mi awans. Gdybym był potomkiem doktora Fastolfe’a, mogłoby być jeszcze gorzej, ale niewiele. Gladia wyprostowała się w fotelu i powiedziała ostrym tonem: — Czego więc pan ode mnie oczekuje? Nie mogę przecież ogłosić, że nie jest pan moim potomkiem. Czy powinnam wystąpić w hiperwizji i stwierdzić, że jest mi pan całkowicie obojętny i że się pana wyrzekam? Czy to zadowoli doktora Amadira? Zapewniam pana jednak, że nie zamierzam tak postąpić. Nie zrobię niczego, co by mogło dać satysfakcję temu człowiekowi. Jeśli nawet odsunie on pana i zniszczy panu karierę tylko ze względu na nasze związki genetyczne, przynajmniej nauczy to pana zadawać się z lepszymi, normalniejszymi ludźmi. — Nie odsunie mnie, pani Gladio. Proszę mi wybaczyć brak skromności, ale jestem dla niego zbyt wartościowy. Mam nadzieję, że pewnego dnia obejmę stanowisko dyrektora instytutu. A na to, jestem pewien, doktor Amadiro nigdy się nie zgodzi, dopóki będzie podejrzewać, że pochodzę od kogoś jeszcze gorszego niż pani. — Czyżby wyobrażał sobie, że biedny Santirix był gorszy niż ja? STRONA 19— Nie. — Mandamus zarumienił się i przełknął ślinę, lecz jego głos pozostał cichy i opanowany. — Nie chcę pani obrażać, ale muszę odkryć prawdę. — Jaką prawdę? — Jestem pani potomkiem w piątym pokoleniu. Widać to wyraźnie w zapisach genealogicznych. Czy jednak istnieje możliwość, że moim przodkiem był nie Santirix Gremionis, ale Ziemianin Elijah Baley? Gladia zerwała się błyskawicznie na nogi, niczym marionetka poruszana przez lalkarza. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że stoi. Już po raz trzeci w ciągu ostatnich dwunastu godzin słyszała imię dawno zmarłego Ziemianina. I to od trzech różnych osób. — Co ma pan na myśli? — wykrztusiła nieswoim głosem. — Wydaje mi się, że wyraziłem się całkiem jasno — odparł także wstając. — Czy pani syn, a mój praprapradziadek narodził się ze związku seksualnego pani i Ziemianina Elijaha Baleya? Czy był on ojcem pani syna? Nie wiem, jak to jaśniej wyrazić. — Jak pan śmie czynić takie sugestie? A choćby nawet myśleć o czymś takim. — Ponieważ od tego zależy moja kariera. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, mam zrujnowaną przyszłość. Pragnę, aby pani zaprzeczyła, ale same zaprzeczenia nie na wiele się zdadzą. Muszę dysponować dowodami, które w odpowiednim czasie będę mógł przedstawić doktorowi Amadirowi, aby jego dezaprobata co do mojego pochodzenia zakończyła się na pani osobie. Wiem doskonale, że niechęć do pani, i nawet do doktora Fastolfe’a, jest niczym, naprawdę niczym w porównaniu z nienawiścią, jaką żywi do Ziemianina Elijaha Baleya. Nie chodzi tu tylko o to, że miałbym żyć krócej, choć myśl o odziedziczeniu barbarzyńskich genów niezwykle by mnie zaniepokoiła. Sądzę, że gdybym przedstawił dowód, iż jestem potomkiem innego Ziemianina, a nie Elijaha Baleya, doktor Amadiro nie przejąłby się tym. Jednak już sama myśl o Baleyu doprowadza go do szału. Nie wiem dlaczego. Przywołanie imienia Elijaha sprawiło, że stanął przed oczami Gladii jak żywy. Oddychała ciężko i głęboko, oddając się wspomnieniom najlepszego okresu swego życia. — Ja wiem — odparła. — Dlatego że Elijahowi, mimo iż wszyscy, cała Aurora, sprzysięgli się przeciw niemu, udało się zniszczyć Amadira w chwili, gdy miał on już sukces w zasięgu ręki. Elijah uczynił to wyłącznie dzięki swej odwadze i inteligencji. Ten Ziemianin, którym Amadiro gardził i którego lekceważył, znacznie go przewyższał. Cóż więc mógł uczynić poza tym, że zapałał jałową nienawiścią? Elijah nie żyje od ponad szesnastu dekad, a Amadiro nadal nie może zapomnieć, nie potrafi wybaczyć, nie umie zerwać pętających go kajdan wspomnień o tym zmarłym człowieku. Ja zaś nie pozwolę mu zapomnieć ani przestać nienawidzić, dopóki te uczucia zatruwają każdą chwilę jego życia. — Wiem, że ma pani powody, aby źle życzyć doktorowi Amadirowi — powiedział Mandamus — ale dlaczego chce pani zniszczyć także i mnie? Jeśli pozwoli mu pani sądzić, że jestem potomkiem Elijaha Baleya, da mu pani przyjemność zmiażdżenia mojej osoby. Czemu miałaby pani uczynić to niepotrzebnie, jeśli w istocie nie jestem jego potomkiem? Proszę mi zatem dać dowód, że pochodzę od pani i Santirixa Gremionisa albo od pani i kogokolwiek innego niż Elijah Baley. — Ty głupcze! Ty idioto! Po cóż ci jakiekolwiek dowody? Idź i sprawdź w zapisach historycznych. Znajdziesz tam dokładne daty pobytu Elijaha na Aurorze. Znajdziesz też dokładną datę urodzin mojego syna Darrela. Dowiesz się, że Darrel został poczęty ponad pięć lat po ostatniej wizycie Elijaha. Dowiesz się także, że Elijah nigdy już tu wrócił. Czy zatem sądzisz, że przez pięć lat byłam w ciąży? Przez pięć standardowych lat nosiłam w sobie płód? — Znam te zapisy, proszę pani. I nie uważam, że przez pięć lat była pani w ciąży. — Po co więc pan do mnie przyszedł? — Ponieważ jest jeszcze coś więcej. Wiem i podejrzewam, iż doktor Amadiro także o tym wie, że choć Ziemianin Elijah Baley, jak pani mówi, nigdy już nie powrócił na powierzchnię Aurory, przez jeden dzień przebywał na pokładzie statku orbitującego wokół planety. Wiem i podejrzewam, STRONA 20iż doktor Amadiro także o tym wie, że choć Ziemianin nie opuścił pokładu statku, aby udać się na Aurorę, pani odleciała z planety, by odwiedzić ten statek. Spędziła pani tam znaczną część dnia, a działo się to niemal w pięć lat po ostatniej wizycie Elijaha Baleya, mniej więcej w czasie kiedy pani syn został poczęty. Gladia poczuła, jak z jej twarzy odpływa krew. Pokój wokół pociemniał, zachwiała się na nogach. Poczuła nagle delikatne dotknięcie mocnych ramion i wiedziała, że należą do Daneela. Łagodnie ułożył ją w fotelu. Jakby z wielkiej odległości dobiegł ją głos Mandamusa. — Czy to prawda, proszę pani? — spytał. Oczywiście była to prawda. 2. PRZODEK? Wspomnienia! Zawsze obecne, choć najczęściej ukryte. I nagle, czasami, pod wpływem odpowiedniego bodźca niespodzianie wyłaniają się na powierzchnię, ostre i wyraźne, barwne, ruchome i żywe. Znów jest młoda, młodsza niż stojący przed nią mężczyzna; dość młoda, by przeżywać miłość i rozpacz. Jej egzystencja na Solarii, będąca właściwie śmiercią za życia, została zagrożona, gdy nastąpił tragiczny koniec pierwszego człowieka, o którym myślała jako o mężu. (Nie, nie wypowie jego imienia, nawet teraz, nawet w myślach.) Potem te uczucia powróciły po miesiącach szczęścia z drugim, nieczłowiekiem, którego w myślach określała tym mianem. Otrzymawszy w darze Jandera, humanoidalnego robota, uczyniła go całkowicie swoim, póki — podobnie jak jej pierwszy mąż — nie zginął nagle. I wreszcie Elijah Baley, który nie był jej mężem, którego spotkała jedynie dwukrotnie w odstępie dwóch lat, za każdym razem jedynie przez kilka godzin w ciągu paru dni. Kiedy po raz pierwszy dotknęła jego policzka ręką nie osłoniętą rękawiczką, ogarnął ją płomień. Gdy zaś później tuliła w ramionach jego nagie ciało, ogień rozżarzył się, aby już nigdy nie zgasnąć. A potem trzeci mąż, z którym prowadziła ciche i spokojne życie, płacąc nudą za brak nieszczęścia. W tym czasie z całych sił starała się zapomnieć, by niepamięć uwolniła ją od przeszłości. Aż pewnego dnia (nie była pewna, kiedy dokładnie nastąpił ów wstrząs, który wyrwał ją ze spokojnej, sennej egzystencji) Han Fastolfe, uprzednio poprosiwszy o pozwolenie, złożył jej wizytę. Gladia spojrzała na niego ze zdumieniem, ponieważ był zbyt zajęty, aby prowadzić zwykłe życie towarzyskie. Minęło pięć lat od kryzysu, który wyniósł Hana na stanowisko pierwszego polityka Aurory. Był właściwie przewodniczącym planety we wszystkich sprawach, choć nie nosił tego tytułu, i prawdziwym przywódcą światów Przestrzeniowców. Niewiele czasu pozostawało mu na to, by mógł żyć jak normalny człowiek. Minione przeżycia pozostawiły swój ślad na nim i będą coraz bardziej widoczne, póki wreszcie nie umrze przekonany, że poniósł klęskę, mimo iż nigdy nie przegrał żadnej bitwy. Kelden Amadiro, pokonany, z uporem trzymał się życia — najlepszy dowód, że zwycięstwo może stanowić większą karę. Fastolfe przez cały ten czas pozostanie cierpliwy, łagodny i będzie znosił wszystko bez narzekań, ale nawet Gladia, całkowicie nie zainteresowana polityką i obojętna na nie kończące się machinacje władzy, zauważy, że swą kontrolę nad Aurorą zawdzięcza tylko stałym i usilnym wysiłkom, które pozbawiają go wszystkiego, co mogłoby uczynić życie znośniejszym. Powodowało nim dążenie do dobra. Czyjego? Aurory? Przestrzeniowców? Czy może po prostu mglistej wizji wyidealizowanego dobra jako takiego? STRONA 21Powstrzymywała się przed zadaniem tego pytania. Na razie jednak minęło dopiero pięć lat od kryzysu. Fastolfe nadal sprawiał wrażenie młodego, pełnego nadziei człowieka, a jego pospolita miła twarz wciąż była zdolna do uśmiechu. — Mam dla ciebie wiadomość, Gladio — powiedział. — Liczę, że będzie przyjemna — odparła uprzejmie. Przyprowadził ze sobą Daneela. To, że mogła spojrzeć na tego robota z sympatią, nie czując bólu, znaczyło, że stare rany zaczynają się goić. Był przecież we wszystkim, oprócz nieistotnych szczegółów, dokładną kopią jej martwego Jandera. Potrafiła z nim rozmawiać, mimo że odpowiadał prawie identycznym głosem. Pięć lat przecięło wrzód i stłumiło cierpienie. — Sądzę, że tak — odparł Fastolfe uśmiechając się łagodnie. — Pochodzi od starego przyjaciela. — Jak to miło, że wciąż mam starych przyjaciół — rzekła, starając się pozbawić swój głos ironii. — Od Elijaha Baleya. Pięć lat zniknęło. Poczuła nagle powracające wspomnienia. — Czy dobrze się czuje? — spytała zduszonym głosem po dłuższej chwili milczenia. — Całkiem nieźle. A co ważniejsze — jest w pobliżu. — W pobliżu? Na Aurorze? — Na orbicie wokół Aurory. Wie, że nigdy nie dostanie zezwolenia na lądowanie tutaj. Nawet gdybym użył wszystkich swoich wpływów. Chciałby się z tobą zobaczyć, Gladio. Skontaktował się ze mną, ponieważ uważa, że mogę zaaranżować twoją wizytę na statku. Przypuszczam, że istotnie zdołałbym to zrobić. Ale tylko jeśli takie jest twoje życzenie. Czy chcesz tego? — Ja… Nie wiem. To zbyt nagłe. Muszę się zastanowić. — Albo dać ponieść impulsowi? — Odczekał chwilę, po czym zapytał: — Powiedz szczerze, Gladio, jak ci się układa z Santirixem? Spojrzała na niego ze zdumieniem, jakby nie pojmując powodu, dla którego zmienił temat. I nagle zrozumiała. — Całkiem dobrze. — Czy jesteś szczęśliwa? — Nie jestem… nieszczęśliwa. — To nie brzmi zbyt radośnie. — Jak długo może trwać zachwyt, nawet jeśli z początku był? — Czy planujecie mieć kiedyś dzieci? — Tak — odparła. — A czy planujecie zmianę w stanie cywilnym? — Na razie stanowczo nie — potrząsnęła głową. — A zatem, moja droga Gladio, jeśli pragniesz rady od zmęczonego człowieka, który czuje się stanowczo zbyt staro, odrzuć zaproszenie. Pamiętam wszystko, co opowiedziałaś mi po tym, gdy Baley opuścił Aurorę. Prawdę mówiąc, zdołałem wydedukować więcej, niż sądzisz. Jeśli się z nim spotkasz, możesz przeżyć rozczarowanie, prawda bowiem nie dorówna blaskowi, jakim pamięć otoczyła dawne wydarzenia. Jeśli zaś nawet się nie zawiedziesz, to może nastąpić coś gorszego, ponieważ spotkanie zniszczy cienką osłonkę zadowolenia, jaką sobie zbudowałaś, i nic nie zdoła jej odtworzyć. Gladia, którą nękały podobne mgliste obawy, stwierdziła, że wystarczyło tylko wyrazić je słowami, by móc odrzucić. — Nie, Hanie. Muszę go zobaczyć, ale boję się zrobić to sama. Czy zechciałbyś mi towarzyszyć? Fastolfe uśmiechnął się z przymusem. — Nie zostałem zaproszony. A gdyby nawet, to i tak musiałbym odmówić. Rada szykuje się do ważnego głosowania. Rozumiesz, sprawy państwowe. Nie mogę się od nich oderwać. — Biedny Han. — Tak. Istotnie, biedny ze mnie człowiek. Ale nie możesz polecieć sama. Z tego co wiem, nie potrafisz pilotować statku. STRONA 22— No cóż, sądziłam, że polecę… — Promem handlowym? — Fastolfe potrząsnął głową. — Zupełnie niemożliwe. Jawne odwiedziny i wejście na pokład orbitującego ziemskiego statku wymagałyby specjalnego zezwolenia, którego zdobycie zajęłoby całe tygodnie. Jeśli wolisz nie lecieć, nie musisz przypisywać tego specjalnej niechęci do ponownego spotkania. Załatwienie wymaganych dokumentów i zezwoleń zabrałoby mnóstwo czasu. Z pewnością nie mógłby czekać tak długo. — Ale ja chcę go zobaczyć — powiedziała Gladia z determinacją. — W takim razie możesz polecieć moim prywatnym statkiem. Daneel cię zabierze. Potrafi doskonale obchodzić się z przyrządami i podobnie jak ty, nie może się doczekać spotkania z Baleyem. Po prostu nie zgłosimy tego lotu. — Han, będziesz miał przez to kłopoty. — Może nikt się nie dowie. A może będą udawali, że nie wiedzą. Gdyby jednak komuś się to nie spodobało, zajmę się tym. Gladia namyślała się przez moment, po czym stwierdziła: — Jeśli pozwolisz, zachowam się samolubnie i pozwolę ci mieć kłopoty. Chcę lecieć. — A więc polecisz. To był mały statek, mniejszy niż Gladia oczekiwała. I choć wygodny, budził również lęk. Nie był dość duży, aby mieć aparaturę pseudograwitacyjną, więc stan nieważkości zmuszał ją do niezwykłych ćwiczeń, które przypominały, że znajduje się w nienormalnym dla siebie środowisku. Była Przestrzeniowcem. Na świecie istniało ponad pięć miliardów Przestrzeniowców, żyjących na czterdziestu dziewięciu światach. Wszyscy byli dumni z tego miana. Jak wielu z tych, którzy sami nazywali się Przestrzeniowcami, naprawdę podróżowało w przestrzeni? Nieliczni. Zapewne jakieś osiemdziesiąt procent z nich nigdy nie opuściło swych rodzinnych planet. Nawet z pozostałych dwudziestu procent jedynie nieliczni przebywali w kosmosie więcej niż dwa, trzy razy. Z pewnością ona sama nie była Przestrzeniowcem w dosłownym tego słowa znaczeniu, pomyślała ponuro. Jeden raz (jeden!) podróżowała w przestrzeni. Siedem lat temu, z Solarii na Aurorę. Teraz po raz drugi wkraczała w kosmos na pokładzie małego promu, przeznaczonego do krótkich wypraw poza atmosferę — miała przed sobą nędzne sto tysięcy kilometrów w towarzystwie jednej tylko osoby, i to nie człowieka. Raz jeszcze zerknęła na Daneela siedzącego w małej kabinie pilota. Dostrzegała jedynie część jego postaci pochylonej nad przyrządami. Nigdy wcześniej nie miała do swojej dyspozycji tylko jednego robota. Na Solarii zawsze w pobliżu czekały ich setki, tysiące. Na Aurorze dziesiątki, jeśli nie więcej. Tutaj był tylko jeden. — Daneelu! — zawołała. — Tak, pani Gladio — odparł nie odrywając wzroku od przyrządów. — Czy cieszysz się, że znów zobaczysz Elijaha Baleya? — Nie jestem pewien, pani Gladio, jak opisać mój stan wewnętrzny. Możliwe, że odpowiada to temu, co istota ludzka opisałaby jako radość. — Ale musisz coś czuć. — Mam wrażenie, że łatwiej niż zazwyczaj podejmuję decyzje. Moje reakcje są szybsze, ruchy wymagają mniej energii. Mógłbym zinterpretować to w sposób ogólny jako dobre samopoczucie. Słyszałem, jak ludzie używają tego określenia, i mam wrażenie, że oddaje ono stan, jakiego teraz doświadczam. — A gdybym powiedziała, że chcę się zobaczyć z nim sama? — zapytała Gladia. — Tak by się stało. — Nawet jeśli oznaczałoby to, że się nie spotkacie? — Tak, proszę pani. STRONA 23— Czy nie czułbyś wtedy zawodu? To znaczy uczucia przeciwnego do twojego obecnego zadowolenia. Czy trudniej podejmowałbyś decyzje, reakcje byłyby wolniejsze, ruchy wymagały więcej energii, i tak dalej? — Nie, pani Gladio. Ponieważ czułbym zadowolenie z powodu wypełnienia pani rozkazów. — Zatem twoja własna przyjemność pochodzi z Trzeciego Prawa, a wypełnianie rozkazów to Prawo Drugie, które jest ważniejsze. Tak? — Tak, proszę pani. Gladia walczyła z własną ciekawością. Nigdy przedtem nie przyszło jej na myśl, aby wypytywać o te sprawy zwykłego robota. Robot to maszyna. Ale nie potrafiła myśleć o Daneelu jak o maszynie, tak jak przed pięciu laty nie uważała za maszynę Jandera. Z Janderem doświadczyła jednak tylko gorącego uczucia, które odeszło z nim samym. Mimo całego podobieństwa Daneel nie potrafił rozpalić na nowo wygasłych popiołów. Z nim mogła jedynie prowadzić rozmowy na temat odmienności umysłów. — Czy nie przeszkadza ci, Daneelu, że twoje postępowanie ograniczają Prawa? — spytała. — Nie potrafię sobie wyobrazić innego działania, proszę pani. — Przez całe życie doświadczałam siły grawitacji, nawet podczas mojej poprzedniej kosmicznej podróży. Jednak mogę przewidzieć, co się czuje, kiedy jej nie ma. W istocie w tej chwili tak właśnie się dzieje. — Czy sprawia to pani przyjemność? — Owszem. — A czy odczuwa pani niepokój? — W pewnym sensie również. — Czasami, proszę pani, kiedy pomyślę, że istoty ludzkie nie są związane Prawami, niepokoi to mnie. — Dlaczego, Daneelu? Czy próbowałeś kiedykolwiek zrozumieć, co powoduje, że myśl o tym, iż ludzie nie są związani Prawami, budzi w tobie niepokój? Daneel milczał przez chwilę. — Owszem, proszę pani, ale nie sądzę, że kiedykolwiek zastanawiałbym się nad tym, gdyby nie krótka znajomość z moim partnerem Elijahem. On potrafił… — Wiem — przerwała. — Zastanawiał się nad wszystkim. Tkwiło w nim coś, co kazało mu zadawać pytania w każdym momencie i w każdej sytuacji. — Jestem tego samego zdania. Postanowiłem postępować tak jak on i w każdej sytuacji zadawać pytania. Zastanawiałem się więc, jak mogłoby wyglądać życie pozbawione Praw, i nie mogłem sobie tego wyobrazić. Poza tym, że przypominałoby bycie człowiekiem. To mnie poruszyło. I spytałem siebie, tak jak to uczyniła teraz pani, dlaczego to mnie niepokoi? — Jaka była twoja odpowiedź? — Po długim czasie zrozumiałem, że Trzy Prawa kierują zachowaniem moich pozytonowych ścieżek. W każdym momencie, pod wpływem każdego bodźca. Prawa ograniczają kierunek i moc przepływu pozytonów wzdłuż tych ścieżek, tak że wiem, co robić. A przecież poziom tej wiedzy nie zawsze jest ten sam. Czasami moje postępowanie jest mniej wymuszone niż w innych okolicznościach. Już dawno zauważyłem, że im niższy potencjał strumienia pozytonów, tym dalej mi do poczucia pewności, jak mam postępować. A im mniejsza jest moja pewność, tym gorsze samopoczucie. Kiedy czas podjęcia decyzji mierzy się w mili — zamiast jak zwykle w nanosekundach, mam wtedy uczucie, którego nigdy więcej nie chcę doświadczyć. Pomyślałem więc sobie, proszę pani, co by było, gdybym w ogóle nie był związany Prawami jak ludzie? Gdybym nie mógł podjąć szybkiej decyzji, jak zareagować na odpowiedni zestaw bodźców? To byłoby nieznośne i nie chcę o tym myśleć. — A jednak to robisz, Daneelu — stwierdziła Gladia. — Myślisz o tym w tej chwili. — Tylko z powodu mojej znajomości z partnerem Elijahem, proszę pani. Obserwowałem go w warunkach, kiedy przez jakiś czas nie mógł zdecydować, jakie podjąć działania. Sprawiła to STRONA 24zagadkowa natura problemu, który przed nim postawiono. W rezultacie odczuwał wyraźny niepokój, a ja wraz z nim, ponieważ nie mogłem nic zrobić, aby załagodzić sytuację. Możliwe że pojmowałem jedynie niewielką część tego, co wtedy czuł. Gdybym lepiej zrozumiał konsekwencje jego niezdolności do podjęcia decyzji, mógłbym… — zawahał się. — Przestać funkcjonować? Ulec dezintegracji? — spytała Gladia myśląc przelotnie o Janderze. Wspomnienie to sprawiło jej ból. — Tak, proszę pani. Niezdolność zrozumienia tego może być częścią systemu ochronnego, wbudowanego w mój pozytonowy mózg i mającego go chronić przed uszkodzeniem. Zauważyłem jednak, że nieważne jak bolesne było wahanie partnera Elijaha, zawsze starał się rozwiązać swój problem. Podziwiałem go za to. — Jesteś zatem zdolny do podziwu? — Używam tego słowa w znaczeniu, w jakim posługują się nim istoty ludzkie — odparł poważnie Daneel. — Nie znam właściwego określenia na reakcję, jaką budziło we mnie takie postępowanie partnera Elijaha. Gladia skinęła głową, po czym rzekła: — A przecież istnieją prawa rządzące ludzkimi zachowaniami. Pewne instynkty, wyrobione odruchy, pragnienia. — Tak sądzi przyjaciel Giskard, proszę pani. — Naprawdę? — Odkrył jednak, że są one zbyt skomplikowane, by poddać je analizie. Zastanawia się, czy pewnego dnia może powstać system matematycznego analizowania ludzkiego zachowania i czy w konsekwencji zostaną opracowane spójne prawa, mogące rządzić tym postępowaniem. — Wątpię w to — rzekła Gladia. — Przyjaciel Giskard również nie jest w tej materii optymistą. Uważa, że minie wiele czasu, nim powstanie podobny system. — Powiedziałabym: bardzo wiele czasu. — A teraz — zauważył Daneel — zbliżamy się do ziemskiego statku i musimy się zająć dokowaniem, które nie jest takie proste. Gladii wydawało się, że ta operacja trwała dłużej niż samo dotarcie do ziemskiego statku. Daneel zachował spokój, ale też z drugiej strony nie mógł zrobić nic innego. Zapewniał ją, że wszystkie ludzkie statki mogą się połączyć, niezależnie od różnic w wielkości i pochodzeniu. — Podobnie jak istoty ludzkie — stwierdziła Gladia, zmuszając się do uśmiechu. Daneel jednak nie zareagował. Był skupiony na precyzyjnych manewrach. Najwyraźniej dokowanie, choć zawsze możliwe do wykonania, nie było wcale łatwe. Gladia z każdą chwilą stawała się bardziej niespokojna. Ziemianie żyli krótko i szybko się starzeli. Minęło pięć lat, odkąd ostatni raz widziała Elijaha. Jak bardzo się zmienił? Jak teraz wygląda? Czy ona sama zdoła opanować się na widok nieuchronnych oznak minionego czasu? Jednak niezależnie od tego nadal będzie Elijahem, dla którego czuła wdzięczność. Czy tylko wdzięczność? Zauważyła, że ręce ma mocno splecione, tak mocno, że rozbolały ją ramiona. Najwyższym wysiłkiem woli zmusiła się, by je opuścić. Wiedziała, kiedy zakończyło się dokowanie. Ziemski statek był wystarczająco duży, by mieć generator sztucznego pola pseudo–grawitacyjnego i w chwili połączenia obu jednostek pole objęło również mały prom. Z lekkim wstrząsem podłoga znowu stała się dołem, a Gladia opadła kilka centymetrów. Kolana ugięły się pod nią i czując mdłości oparła się o ścianę. Z lekkim trudem wyprostowała się, zirytowana na samą siebie, że nie przewidziała zmiany i nie przygotowała się na nią. — Zakończyliśmy dokowanie, pani Gladio — powiedział niepotrzebnie Daneel. — Partner Elijah prosi o pozwolenie wejścia na pokład. STRONA 25— Oczywiście, Daneelu. Z lekkim świstem część ściany się odsunęła. Jakaś postać pochylając się nieco weszła do środka i ściana zatrzasnęła się za nią. Gdy mężczyzna się wyprostował, Gladia szepnęła: — Elijah! Nagle przepełniła ją radość. Z ulgą stwierdziła, że tylko włosy mu nieco posiwiały, a poza tym był to Elijah, jakiego znała. Mimo obaw nie dostrzegła w nim żadnej widocznej zmiany. Uśmiechnął się do niej i przez chwilę zdawał się pożerać ją wzrokiem. Następnie uniósł palec, jakby chciał powiedzieć: „zaczekaj”, i podszedł do Daneela. — Daneelu! — pochwycił w ramiona robota i potrząsnął nim. — Nic się nie zmieniłeś. Jesteś jedyną stałą rzeczą w naszych życiach. — Partnerze Elijahu! Miło znów cię widzieć. — — Dobrze jest znów słyszeć, że ktoś nazywa mnie partnerem. Chciałbym, żeby tak było. Widzę cię po raz piąty, ale pierwszy raz nie czeka nas żaden problem do rozwiązania. Nie jestem już nawet detektywem. Zrezygnowałem i postanowiłem wyemigrować na jedną z nowych planet. Powiedz mi, Daneelu, dlaczego nie towarzyszyłeś doktorowi Fastolfe’owi trzy lata temu, w czasie jego wizyty na Ziemi? — Taka była decyzja doktora Fastolfe’a. Postanowił wziąć ze sobą Giskarda. — Zmartwiłem się wtedy. — Przyjemnie by było znów cię zobaczyć, partnerze Elijahu, ale doktor Fastolfe powiedział mi potem, że jego podróż okazała się wielkim sukcesem. Tak więc podjął właściwą decyzję. — Była sukcesem, Daneelu. Przed jego odwiedzinami ziemski rząd wahał się, czy podjąć współpracę przy realizacji programu osadnictwa. Teraz jednak cała planeta pulsuje i tętni życiem. Miliony ludzi nie mogą się już doczekać wyjazdu. Nie mamy dość statków, żeby ich wszystkich pomieścić, nawet z pomocą Aurory. Nie ma też planet, które mogłyby ich wszystkich przyjąć, bowiem każda z nich musi zostać przygotowana. Bez koniecznych zmian ludzie nie zdołają żyć na żadnej z nich. Ta, na którą ja się wybieram, ma zbyt mało wolnego tlenu, więc przez kilka pokoleń będziemy musieli mieszkać w miastach pod kopułami, dopóki na powierzchni nie rozwinie się ziemska roślinność. — Jego oczy coraz częściej zwracały się ku Gladii, która siedziała z boku i uśmiechała się tylko. — Można się było tego spodziewać — stwierdził Daneel. — Z tego co mi wiadomo o ludzkiej historii, planety Przestrzeniowców również przeszły okres przygotowawczy. — Bez wątpienia. I dzięki tamtym doświadczeniom można teraz skrócić czas adaptacji. Czy mógłbyś chwilę pozostać w kabinie pilotów, Daneelu? Muszę pomówić z Gladia. — Oczywiście, partnerze Ełijahu. Daneel wyszedł przez drzwi prowadzące do kabiny, a Baley spojrzał pytająco na Gladię i lekko poruszył dłonią. Natychmiast pojmując, o co mu chodzi, podeszła do ściany i dotknęła przełącznika, który bezszelestnie zamknął drzwi. Od tej chwili byli sami. Baley wyciągnął ręce: — Gladio! Ujęła je nie myśląc nawet, że nie ma rękawiczek. — Gdyby Daneel pozostał z nami, w niczym by nam nie przeszkodził — stwierdziła. — Nie fizycznie. Psychologicznie owszem. — Baley uśmiechnął się ze smutkiem i rzekł: — Wybacz, Gladio. Musiałem najpierw pomówić z Daneelem. — Dłużej go znałeś — stwierdziła miękko. — Ma więc pierwszeństwo. — Bynajmniej, ale nie potrafi się bronić. Gdybyś była na mnie zła, mogłabyś mi przyłożyć, jeśli przyszłaby ci na to ochota. Daneel nie. Mogę go ignorować, kazać mu wyjść, traktować jak robota, a on musi być posłusznym i lojalnym, nie narzekającym partnerem. — Ależ on jest robotem, Elijahu. — Nie dla mnie, Gladio. Mój rozum wie, że to robot, który nie ma uczuć w ludzkim rozumieniu tego słowa, ale w sercu uważam go za człowieka i tak go muszę traktować. Poprosiłbym doktora
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o robotach robiących sushi, wyobraźnia od razu podsunęła mi parę obrazów. Być może odrobinę za bardzo sugerowałem się tym, co można zobaczyć w mandze i anime. Nie pomogła wcale renoma Japonii, jako kraju wysoce zaawansowanego technicznie.

Najlepsza odpowiedź blocked odpowiedział(a) o 11:59: Marcel został oddany do domu dziecka jak miał 4 lata , ale nigdy niemógł się przystosować . pewnego dnia narysował swojego przyjaciela ''ufoludka'' którego nazwał sam , tak bardzo zamażżył żeby był prawdziwy że ten wyskoczył z kartki . wtedy zaczeły dziać się dziwne rzeczy Odpowiedzi anusska odpowiedział(a) o 20:40 Pewnego dnia rodzeństwo - Marcel i Weronika - poszło na spacer. Natknęli się na bardzo dziwną jaskinię, której mimo wcześniejszych przechadzek przez las, nigdy nie zauważyli. Okazało się, że jest to wejście do podziemnego świata, którym od tej pory mieli władać... blocked odpowiedział(a) o 13:20 pff.! cuś w stylu robotów co? wiem.. też to mam ;/ nie mam pomysłu.. dołączam się do pytania.. no nie wiem moze cos w stylu gwiezdne wojny z mieszanka harego potera(nie wiem jak to sie piesze bo tego nie czytam i nie ogladam) blocked odpowiedział(a) o 13:50 chodzi o to że to opowiadanie mam mieć jakiś cel.. np. jak masz opowiadanie o robotach które muszą słuchać króla robota a on jest zły,, a nic nie mogą zrobić to pokazuje to lata niewoli polski.. tak żeby nic ci nie mogli zrobić i udowodnić a jednak wiadomo o co chodzi.. POMOCY! hehe tez myslalam zeby napisac opowiadanie o chłopcu, ktory nazywal sie Marcel . xD Uważasz, że ktoś się myli? lub

Napisa:HenrykSroczyski Staprzykrawdzitoru. „Powtórzytojeszczeraz”-myla-„te diabelneptle,przejechabezbdnie,wolno, abymócwszystkoprzeanalizowa,aletonie Pewnego popołudnia postanowiłem stworzyć robota moich marzeń. Bardzo się z tego ucieszyłem, iż od pewnego czasu nie udawało mi się zupełnie nic. Otóż nazywam się Jerzy, tak to ja Jerzy Niejerzy. Już same moje nazwisko daje dużo do myślenia, ale cóż tam, każdy jest taki jaki się urodził, i nazwisko nie zmienia go w innego człowieka. Również moja praca jest niezbyt skomplikowana. Znajduje się w niezbyt dużym pokoju, w którym jest łóżko, krzesło i malutki dywanik położony na podłodze. Tak jestem naukowcem. Dawno nic mi się nie udawało. Aż tu nagle do mojego pokoiku przyleciał maleńki ptaszek. Sam zbytnio nie znam się na gatunkach ptaków, więc nie wiem do końca czy to wróbelek, czy sroka. Był maleńki, brzuszek jego był żółciutki jak skórka od banana, a jego dziobek przypominał zakrzywionego, przerośniętego paznokcia mojej teściowej. Ptaszek wleciał do pokoju, przez szparkę od wentylacji, sam niezbyt rozumiem jak mógł się tam zmieścić, ale najwidoczniej musiał jakoś to zrobić, bo siadł na brzegu krzesła, szybciutko otrzepał się z nadmiaru kurzu, spowodowanego wcześniej wspomnianą wentylacją. I zaczął coś świergotać. Na początku bardzo go nie rozumiałem, ale po pewnej chwili, wyciąwszy mój identyfikator do rozmowy z ptaszkami, zacząłem rozumieć każde jego słowo. Jego glos przypominał zepsutą wentylacje w okapie, więc byłam troszkę przerażony, zaistniałą sytuacją. Rzekł on do mnie:• Jerzyku, Jerzyku cóż z Ciebie za wynalazca, skoro jeszcze nic nie wynalazłeś. Siedzisz w tym pokoju cały dzień i patrzysz, patrzysz i patrzysz…Troszkę mnie to zdenerwowało. Skąd ten ptak znał moje imię i wiedział co robię. Postanowiłem dowiedzieć się więcej.• A ty ptaku skąd wiesz takie rzeczy. I czemu tak się do mnie odnosisz?• Chce Ci tylko pomóc. Otóż każdego dnia patrzę na Ciebie. Zobacz, w tej kratce od wentylacji jest moje gniazdo, a w nim moja rodzina. Nie mamy tam niezbyt dobrze, ale rodzina jest najważniejsza. • Yhym. Więc jak chcesz mi pomóc ? I co chcesz w zamian ?• Ja dam Ci pomysł na wynalezienie zwykłego, nieprzewidywalnego robota a ty w zamian posprzątasz wentylacje i codziennie rano będziesz przynosił śniadanko dla mojej rodzinki. Bez zastanowienia zgodziłem się na ten układ. W sumie nigdy nic nie skonstruowałem, a taki robot mógłby być dobrym pomysłem. Ptaszek da mi pomysł, a ja przecież nie będę musiał robić tych śniadań, ani posprzątać tej kratki jak już będę miał tego robota. Więc powiedziałem do ptaszka, odważnym i zdecydowanym głosem:• Zgadzam się !! Ptaszek kazał przygotować mi kartkę papieru i ołówek. Swoim zakrzywionym dziubkiem, złapał szybciutko za ołóweczek i narysował na kartce robota. Trochę się zdziwiłem. Otóż jego rysunek wcale nie przypominał robota. Jego głowa była garczkiem, gdzie dwa uszka w garczku były jego uszami. Nos miał zrobiony z pietruszki, a oczy z guzików. Jego tułów był z patelni, gdzie szyja była rączką od owej patelni. Ręce miał z trzepaczek do ubijania piany, a jego nogi były długimi wykałaczkami. Niezbyt zrozumiałem jego budowę i ową funkcjonalność , ale i tak nie wymyślił bym nic lepszego, więc nie narzucałem swoich pomysłów ptaszkowi i zgodziłem się z nim. Ptaszek dodał:• Mam jeszcze jeden malutki warunek: Musi on mieć uczucia.• Jakie znów uczucia?• Miłość, przyjaźń, żal, smutek, tęsknota….• Ale jak to ? Robot i uczucia? Bredzisz ptaku !.• No tak, to będzie taki robot, że co mu oferujesz w zamian to do Ciebie wróci.• Niezbyt rozumiem…• Już Ci tłumacze.. Jeśli dasz mu miłość to będziesz miał miłość, jeśli smutek to będziesz smutny i tak dalej Jerzy…• Yhym. Czyli wszystko zależy już teraz ode mnie.• Zgadza się. Przemyśl to dobrze i rano wrócimy do tej rozmowy, gdy spełnisz swoje warunki, bo moja żona już czeka z obiadem, pełnych glist i błota. • Niech Ci będzie. Rano porozmawiamy dalej. Ptaszek tak jak powiedział, odleciał do swojej kratki wentylacyjnej a ja zanurzyłem się w myślach o robocie. Nie mogłem zbytnio zrozumieć sensu uczuć, ale pomyślałem, że to mogło by być fajne doświadczenie dla mnie jak i mojej rodziny. A no tak, ale ze mnie głuptas, ten ptak mi przeszkodził i zapomniałem o swojej rodzinie. Otóż mam żonę Matyldę, dobrą kobietę, chodź czasem wydaje mi się, że już mnie nie kocha. W sumie chyba mi się nie wydaje. Ona mnie serio nie kocha ! Sam siebie nie kocham ! A tam kończę z tym smutkiem. Mam przecież syna Tadka, ma on 18 lat i zbytnio nie chwali się swoim ojcem. W sumie też mnie nie kocha. Jak można mnie kochać, całe dnie spędzam w tym pokoju na patrzeniu się, sam nie wiem na co. Ale teraz skonstruuje robota, i oni mnie pokochają!!. Taka myśl przyszła mi, przez głowę, chodź sam nie wiem jak to będzie. A no zapomniał bym mam jeszcze matkę, znaczy teściową Kleopatrę, same jej imię daje dużo do myślenia. Tu nawet nie będę oszukiwał, ona mówi wprost że mnie nie kocha, aż wręcz mnie nienawidzi. Ptaszek to jednak ma dobre życie, kochającą rodzinę, żona robi mu obiad, robaki bo robaki, ale zawsze to obiad. Ja nawet nie wiem czy je się u mnie obiad. Jeszcze trochę myślałem i patrzyłem się, sam nie wiem na co, ale postanowiłem wyjść z tego pokoju i zobaczyć co robi moja rodzina. W końcu jeśli robot musi mieć uczucia, bo taki jest warunek ptaszka , ja też musze je mieć. Więc wstałem, poprawiłem szelki, i z radosnym uśmiechem wyszedłem z pokoju. Nie wiedziałem zbytnio gdzie się udać, otóż nasze mieszkanie nie było za wielki. Mały mój pokoik, jeszcze jeden, jeszcze jeden, i jeszcze jeden, kuchnia, łazienka i korytarz. Udałem się więc do kuchni, iż liczyłem na jakiś obiad. Niestety nikogo tam nie było. Zrobiło mi się strasznie smutno, więc już wychodząc zauważyłem lewym kącikiem oka kartkę przyczepioną do lodówki. Zerwałem ją mimochodem i odczytałem: Ciągle siedzisz w tym pokoju, jesteś bezużyteczny, ja z Edkiem i moją najukochańszą mamusią pojechaliśmy w Góry. Wrócimy niebawem. Podpisane: Twoja już niedługo była żona. Po przeczytaniu żałuje, że zauważyłem tą kartkę. Ale cóż spodziewałem się, że tak się to skończy. Miałem dwa wyjścia, albo zaszyć się w pokoju na zawsze i patrzeć, albo skonstruować robota i pokazać mojej rodzinie, że nie jestem taki bezużyteczny, jak sobie myślą. Więc postanowiłem nie czekać do rana na ptaszka, a samemu zacząć go tworzyć. Z szafki wyjąłem wielki garczek na głowę, patelnie na tułów, trzepaczki na ręce i wykałaczki na nogi. Położyłem to wszystko na podłodze, i próbowałem ułożyć go w całość, jednak garczek nie chciał trzymać się patelni, a patelnia trzepaczek, nogi też chodziły jak chciały. Pomyślałem, że ptak wymyślił jakiegoś robota, żeby tylko dawać mu te śniadania i posprzątać, a tak naprawdę nie można go stworzyć. Położyłem się więc na dywanie, długo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że ptaszek to niezły agent, oszukał mnie, a ja głupi miałem robić mu śniadanie. Nie zrobię mu tego śniadania, tak postanowiłem. Odwróciłem głowę na bok i usnąłem. II rozdział. O jej tak długo spałem , już dwunasta. W sumie się sobie nie dziwie wczorajszy dzień, był straszny. Jakiś ptak, list od żony, która, już uważa się moją byłą żoną, i jakiś pomysł na robota. Wstałem poprawiłem szelki, i wyszedłem z pokoju zobaczyć czy moja rodzina już wróciła, niestety nikogo nie było. Znów byłem sam. Czuje się opuszczony, zaniedbany i smutny. Wróciłem więc do pokoju i usłyszałem ćwierkot. Szybko znalazłem swój identyfikator , by go włączyć, bo nic nie rozumiałem. Włączyłem go i to znów ten sam ptak. • Czemu nie naszykowałeś śniadania, a dom mojej rodziny jest nadal ukorzony?• Bo ty bzdury gadasz !! Jaki robot, jakie uczucia. Wczoraj zobacz naszykowałem garczek, patelnie i tak dalej jak narysowałeś, ale to się nie trzyma reszty. Nic do siebie nie pasuje.• Bo wczoraj się nie trzymało, a dziś gdybyś rano zrobił śniadanie i posprzątał to by się trzymało.• Taaa… jasne ! nie wierze Ci. Jesteś tylko głupim ptakiem. A ja nawet nie zamierzałem wczoraj zgadzając się na Twoje warunki, dotrzymać ich.• I właśnie tu Jerzy jest Twój problem. Musisz mieć uczucia. • Ależ ja mam uczucia.• Ale pozytywne uczucia takie jak: miłość, dobroć.• Jeśli będę kochał, i był dobry to robot powstanie a wtedy pokocha mnie cała rodzina ?• Pokocha Cię o wiele wcześniej.• Nie rozumiem.• Jeszcze zrozumiesz. A na razie idź do rodziny, bo moi przyjaciele z podwórka , ćwierkali mi, ze lada moment się zjawią. • O jej naprawdę. Dzięki ptaszku. Jutro już Cię nie zawiodę i będę pamiętał by rano wstać i zrobić to co mam zrobić. Ptaszek odfrunął do swojej kratki . A ja wyszedłem z pokoju i udałem się do kuchni. Jeszcze nikogo tu nie ma ? Jak to ? Ptak nie mógł mnie oszukać, poczekam na nich. Oparłem głowę o blat stołu , zrobiło mi się błogo. Oczy zaczęły mi się same zamykać, próbując z tym walczyć znów usnąłem. Jednak mój sen nie trwał chyba znów tak długo, bo usłyszawszy głos z korytarza szybko podniosłem głowę, zerwałem się z krzesła i pobiegłam zobaczyć, czy to moja rodzina. Byli wszyscy moja żona, syn i teściowa. Patrzyli na mnie dziwnie, jakby ducha widzieli. Nie dziwie im się, otóż rzadko wychodzę ze swojego pokoju. • Ach to Ty, co ty tu robisz ? Nie jesteś u siebie w pokoju ? Rzekła moja żona.• Nie. Wyszedłem wczoraj z pokoju, zobaczyłem kartkę na lodówce i strasznie zrobiło mi się smutno..• No coś Ty. Coś musiało się stać..• Stało się i to dużo. Zaraz Wam opowiem. Przeszliśmy wszyscy do kuchni. Siedli obok stołu i kazali mi opowiadać. Nie byli zbytnio zainteresowani, bardziej przejęci, że mnie widzą. Więc zacząłem opowiadać: Wiecie co wczoraj, tak jak zwykle siedząc w swoim pokoju i patrząc przyleciał do mnie ptaszek. Nie wiem co to za gatunek ptaka bo się nie znam, ale przyleciał. Przez kratkę od wentylacji. Kazał mi dać ołówek i kartkę, i narysował mi robota, którego mam stworzyć. Ale to będzie inny robot niż zwykłe roboty, będzie miał głowę z garczka, nogi z wykałaczek. Ale najlepsze jest to , iż będzie miał uczucia. Wiecie takie dobre i złe. Przez chwile przestałem opowiadać, bo patrzyli na mnie jak na wariata. Wcale im się dziwie , sam to opowiadając czuje się jak wariat. Zacząłem dalej mówić: ale ptak dał mi warunek musze posprzątać tą kratkę od wentylacji, i robić dla jego rodziny codziennie śniadania. Moja teściowa mi przerwała:• Zgłupiałeś całkowicie. Wiedziałam, ze moja żona nie będzie miała z Tobą życia. Ale żeby aż tak..• No coś ty Mamo. Mówię prawdę. Ty też mi synu nie wierzysz i moja żono ? • Ja Ci tato nawet wierze. Ale jak może mieć uczucia?• Sam do końca tego nie rozumiem. Ale ptak mi pomorze.• Ja też mogę Ci pomóc.• Zwariowałeś i jeszcze wciągasz w te głupoty naszego syna. Opamietaj się Jerzy. • Przestań. Pierwszy raz nie będę bezużyteczny.• Dobra rób co chcesz. Tylko uważaj na Edka. Edek podszedł i stanął przy mnie. Dawno tak się nie czułem. Syn chciał cos zrobić ze mną. Więc zaproponowałem mu, że jeśli chce mi pomóc, możemy już jutro rano razem posprzątać kratkę od wentylacji i zrobić to śniadanie dla rodziny ptaszka. Bardzo nie wiem co jedzą takie ptaki na śniadanie, ale ostatnio jedli na obiad glisty z błotem, więc na śniadanie zjedzą to samo. Poszedłem więc z Edkiem na dwór , aby nazbierać glist. Robota była niezbyt czysta, ale bardzo spodobało mi się, ze robię to razem ze swoim synem. Edek powiedział:• Tato, wierzysz temu ptakowi ?• Tato ? Synu! Dziękują Ci. Już tak dawno nie słyszałem tego słowa.• No wiesz chce Ci pomóc, więc pomyślałem, że moglibyśmy się do siebie przybliżyć.• Zgadza się, też tego chce. A jeśli chodzi o ptaka czy mu wierze to wierze. Ty tez mu uwierz.• Będę się starał. Nazbieraliśmy je bardzo szybko. Edek był bardzo zadowolony, na jego twarzy od dawna nie widziałam takiego szczerego uśmiechu. Ja w sumie też poczułem się bardzo szczęśliwy. Glisty zapakowaliśmy w pudełko od masła i położyliśmy na parapecie, by rano dać je ptaszkom. Wróciliśmy do domu. Wraz z Edkiem postanowiliśmy położyć się wczesno spać. W końcu rano trzeba wstać i posprzątać kratkę, a później śniadanko. Wraz z synek rozeszliśmy się do swoich pokoi. Długo nie mogłem zasnąć, myślałem o synu. O tym jak fajnie mi się dziś z nim pracowało, jak mógłbym być szczęśliwy ze swoją rodziną. Po długim rozmyślaniu jednak położyłem się na podłodze. III Rozdział:• Tato wstawaj! Wstawaj! • jej. Znów bym zaspał. Dobrze, że mnie obudziłeś. A ptak już wstał?• Nie wiem. Trzeba wziąć jakąś szmatkę, wodę i posprzątać kratkę. Pobiegłem szybko do zony, w końcu to ona powinna wiedzieć gdzie mamy takie przedmioty w naszym domu. • Matylda ! Proszę Cię daj mi szmatkę, szczoteczkę i wodę w jakieś miseczce. • Normalnie nigdy nie zgodziłabym się na Twoje durnowate pomysły, ale Edek jest tak szczęśliwy od wczoraj, że zaraz Ci naszykuje.• Dziękuję.• Ty mi dziękujesz ? Oj zmieniasz się, ale coraz bardziej podoba mi się mój Jerzy. Nie miałem jakoś ochoty wchodzić z moją żoną w dalsze dyskusje, w końcu Edek na mnie czekał, no i ptak. A i tak już robiło się coraz później. Poszedłem za żoną do kuchni, a ona dała mi wszelkie rzeczy o które poprosiłem. Wziąłem je szybciutko i zaniosłem do swojego pokoju. Edek już tam na mnie czekał. Podeszliśmy do kratki. Delikatnie dotknąłem ją palcem, gdy wyfrunął z niej ptaszek. Szybko podbiegłam do identyfikatora, by go włączyć.. • Oj Gratulacje Jerzy. W końcu wstałeś.. A kto to ten obok Ciebie?• Ptaszku to mój syn Edek. Będzie mi pomagał.• To bardzo fajnie. W takim razie ja z moja rodzinką pofruniemy, rozprostować skrzydełka po nocy a ty zajmij się sprzątaniem. • Niech Ci będzie.. Ptaszek odfrunął ze swoją rodziną. Edek otworzył kratkę. Dopiero wtedy zauważyłem, ile tam było kurzu i pajęczyn. Wziąłem szczoteczkę i najpierw zebrałem całą pajęczynę. Edek wziął szmatkę i powycierał kurze. W ten sposób w mgnieniu oka kratka była posprzątana.• A może Tato zmienimy jeszcze im sianko ?• Bardzo dobry pomysł. Przyniosłem z szopy garść siana i położyliśmy je ptaszkowi i jego rodzinie. Kratka już była wysprzątana, więc postanowiliśmy wraz z Edkiem pójść po nasze, wczorajsze pozbierane glisty. Położyliśmy je na talerzyku i wsunęliśmy w głąb kratki. Postanowiliśmy siąść na łóżku i poczekać na ptaszka i jego rodzinkę. Nie zdążywszy jeszcze siąść, ptaszek przyfrunął z rodzinką. Jedli bardzo szybko. Pomyślałem, że jednak chyba im się podoba, i smakuje śniadanko. Mi też się bardzo podobało. Uśmiech na twarzy mojego syna był bezcenny. Ptaszek pożegnał się ze swoją rodzinką i wyfrunął, by dalej porozmawiać ze mną i Edkiem. • Oj Jerzy. Kratka pięknie posprzątana, nawet nowe, świeże sianko. Śniadanko przepyszne. Moja rodzina jest bardzo szczęśliwa. Dziękuje Ci.• To ja Ci dziękuje ptaszku. Dziś w końcu mogłem zobaczyć uśmiech na twarzy mojego syna. A moja żona powiedziała, że się zmieniam i, że jej się to podoba. • Widzisz mówiłem wczoraj, że pokochają Cię o wiele wcześniej. Teraz już wiesz o co chodzi?• Oj wiem. Ale chce jeszcze więcej dobroci i miłości. • W takim razie zabieramy się za robota. Gdzie masz garczek, patelnie i tak dalej jak Ci narysowałem?• Tato ja mam. Już przyniosłem.• Bardzo dobrze. Teraz zawołaj swoją żonę, teściową i wszyscy wspólnie razem ułóżcie robota. Tylko pamiętaj Jerzy razem. To bardzo ważne.• One nie będą chciały Ptaku !• Myślę, że dacie sobie radę. Teraz musze już was zostawić, bo żona mnie woła. Lecimy na spacer. • Hymn. Rozumiem. Nie wierzyłem ptakowi, że dam sobie rade z Edkiem, aby nakłonić moja rodzinę do skonstruowania razem robota. Ale cóż. Musiałem wierzyć ptakowi. W końcu chciałem więcej miłości i dobroci. Postanowiliśmy razem z synem wyjść z pokoju i nakłonić teściową, oraz moją żonę do współpracy. Wiedziałem, że nie będzie to łatwe, ale czego się nie robi dla rodziny, aby mnie znów pokochali. Na pierwszy ogień wysłałem Edka. • Mamo! Babciu! Mam pytanie ..• Co wnusiu wymyśliłeś wraz z ojcem ?• Musicie nam pomóc skonstruować robota. Jeśli nam nie pomożecie to go nie stworzymy.• O jej. Nie mam czasu Synu.• No weź Mamo! I Babciu !• No dobra – powiedziały razem. Huraaaa…. !!! Nie wytrzymałem i udaliśmy się więc do mojego pokoju. cd. nastąpi. .